Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Zrozumiała nagle, że pragnie odwrócenia sytuacji; pomimo upływu tylu lat nadal tego pragnęła, potrzebowała. Drzwi się otworzyły, ale zamiast Kirarda Seta Wayawaya ujrzeli jego żonę, Tirady Graymount. Jerusha poczuła się zdziwiona głębią swego rozczarowania. - Główny inspektor PalaThion... - mruknęła Tirady Graymount, opierając się trochę niepewnie o framugę otwartych drzwi. Jej oczy były dziwnie rozszerzone; Jerusha zastanowiła się, jakie narkotyki zażywa. Żona Kirarda Seta spojrzała w tył, na sierżanta, na jej smutnej twarzy pojawiła się ciekawość. - Czego pani chce? - Przybyłam aresztować pani męża, Tirady Graymount. Zimaczka zamrugała, jakby z trudem pojmowała te słowa. - Hegemonia go aresztuje? - Nie Hegemonia. - Jerusha, zerknęła na nie zdjęty jeszcze niebieski mundur. Podniosła głowę, wzruszyła ramionami. - Pracuję teraz dla Królowej. - Och - stwierdziła Tirady Graymount, jakby to wszystko tłumaczyło. - Męża nie ma w domu. Przykro mi, żeście go nie zastali... - Uśmiechnęła się dziwnie. - Nie przypuszczam, by wiedziała pani, gdzie mogę go znaleźć? - zapytała Jerusha, spodziewając się łatwej do odgadnięcia odpowiedzi. Tirady Graymount oderwała się jednak od framugi, jakby była poruszaną wiatrem trawą. - Ależ wiem. - Przesunęła dłonią po gładkich siwiejących włosach. - Poszedł do Persefony - do klubu. W interesach - dodała i znowu się uśmiechnęła, tym razem z powściąganym okrucieństwem. - Wie pani, gdzie to jest. Jeśli się pośpieszycie, to go tam złapiecie. - Dziękuję za pomoc - Jerusha usunęła ze swego głosu ironię i zdziwienie. - Robię to z przyjemnością - mruknęła Tirady Graymount, gdy zaczęli się odwracać. - Życzę dobrego dnia. - Drzwi zamknęły się za nią ostro. Jerusha nie zmarnowała czasu podczas drogi do Persefony i tylko kilka myśli na rozważanie stanu małżeństwa Wayawayów. Nie miała trudności z wyobrażeniem sobie sytuacji, w których Kirard Set wpędza kogoś w narkotyki i zasługuje na drobną zemstę. Przekroczyli ustawione rozmyślnie u wejścia do Persefony wrota ciemności, jak wszyscy zatrzymali się w progu, mrugając powiekami. Jerusha poczuła następne zawirowanie umysłu, gdy przeszłość niby duch przesłoniła obrazy teraźniejszości. Piekło Persefony wyglądało dokładnie tak samo, jak podczas panowania Arienrhod. Wydawało się istnieć poza czasem; pojawiać się, znikać, powracać. Tak jak teraz, było wówczas własnością Źródła, jednego z władców narkotyków, do którego zwróciła się Królowa Śniegu, chcąc dokonać ludobójstwa Letniaków. Zapobiegli temu Sini - Jerusha osobiście powstrzymała Źródło. Zdołał on jednak jakoś wywinąć się z obławy, schować we własnej, osobistej osobliwości i zniknąć. A teraz wrócił na Tiamat, więzi dziecko Moon jako okup za coś, czego nikt nie potrafi nawet nazwać. Gdyby go wtedy powstrzymała na dobre, nigdy by do tego nie doszło. Nie udało się, a teraz jest bezsilna, nic nie może mu zrobić. Co najwyżej Kirardowi Setowi. Podeszła do nich kobieta w porozcinanej czarnej sukni, jej głowę zasłaniała czarna peruka w srebrnej siatce, twarz tak wymyślny makijaż, że nie sposób było jej poznać. Nazywała siebie Persefoną i wyglądała tak samo, jak przed dwudziestu laty - tylko że wówczas pod malunkami kryła się Tor Starhiker, przykrywka dla prawdziwego właściciela klubu. Królowa Lata nie chroniła ich jednak przed Sinymi i rolę gospodyni grała nie Tor, lecz jakaś anonimowa marionetka. - Witam, pani inspektor. Czym mogę służyć? - Persefoną uśmiechnęła się, jej twarz zapłonęła bajeczną poświatą. - Sprowadź mi Kirarda Seta Wayawaya - powiedziała Jerusha obojętnym głosem. Persefoną kiwnęła głową, złożyła dłonie w geście przypominającym religijny i zniknęła w głębi klubu. Jerusha czekała, nieruchoma i nieporuszona; stojący obok Clearwater gwizdał z grozy, obserwując otaczający ich gorączkowy ruch. Traciłem pensję w niewłaściwych miejscach - powiedział. Po kilku chwilach Jerusha dojrzała, że ktoś się do nich przybliża; nie była to ani Persefoną, ani Wayaway. TerFauw. Umysł podał nazwisko. Doglądał teraz klubu, był jednym z poruczników Źródła. Jak ona sama pochodzi z Newhaven, choć po wyglądzie poznała, że dawno tam nie był. - Czego chcesz? - zapytał, nie udając nawet grzeczności. - Chcę Kirarda Seta Wayawaya - odpowiedziała, patrząc na niego. Była dostatecznie wysoka, by patrzeć mu w oczy bez zbytniego zadzierania głowy, ale niższa od niego i lżejsza. Przy nim wydawała się sobie niepewna, słaba, zwłaszcza rozważając, co musi czuć większość kobiet zmuszonych do spotkania z tym mężczyzną. - Czemu myślisz, że tu jest? Może być wszędzie na Ulicy - powiedział TerFauw, mówiąc po tiamatańsku z wyraźnie obcym akcentem. Wskazał na tłum. - Żona powiedziała, że tu przyszedł. W interesach. - Wyciągnęła rękę w stronę, z której przyszedł Newhaveńczyk, ku ukrytym pomieszczeniom i tajemnej działalności, która się w nich toczyła. - Mógł już wyjść. - Nie. - Pokręciła głową. - Powiedziałbyś to wcześniej. Przyprowadź go. TerFauw chrząknął. - Powiedz, co Hega od niego chce. - Nie Hega. Królowa. Jego rodaków. Wygiął krzywe usta w nieprzyjemny uśmiech. - Czego od niego chce? - Zgadnij - odparła Jerusha. Zamyślił się, kiwnął głową. - Wystarczy. - Obejrzał się przez ramię, uniósł rękę. - Przyprowadzić go - powiedział w powietrze. Jerusha zobaczyła trójkę mężczyzn wynurzających się z czarnego otworu w ścianie; w środku tkwił Wayaway, nie wyglądał na zadowolonego. Pozostali byli uzbrojeni; nie trzymali broni na wierzchu, lecz domyśliła się jej po sposobie poruszania obcych. - Królowa Lata chce się z tobą zobaczyć - powiedział TerFauw bezbarwnym głosem, gdy Wayaway podszedł do niego wraz z eskortą. - Królowa... ? - Wayaway urwał, Jerusha zobaczyła, jak na jego twarzy pojawia się powoli wyczekiwana przez nią mina. - Idziemy - nakazała, uśmiechając się zapamiętanym uśmiechem. - Nie... - Obrócił się do TerFauwa, złapał go za poły kaftana. - Nie możesz pozwolić, by mnie zabrali! Na miłość bogów, jestem jednym z was! Jestem obcym z dala od domu, Bratem, Źródło obiecał mi Brater... TerFauw wpakował pięść w żołądek Wayawaya, zrobił to od niechcenia, jakby machnął ręką. Zimak zgiął się w pół. Na znak Newhaveńczyka obaj pomocnicy podnieśli jego głowę. - Idź do swej Królowej, kochanku Matki - szepnął w twarz porażonego zdradą Wayawaya. - I błagaj ją, żeby nie kazała ci tu wrócić. Nigdy