Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Rozmawiali przyjaŽnie z sąsiadami, ale wydawało mu się, iż poza nimi każdy inny mieszkaniec tej dzielnicy jest dla nich zagrożeniem. Radcliffowie i Hendersonowie twierdzili, że wstawiliby się za MC Crystalami, gdyby kiedykolwiek doszło do eksmisji. Cala mierziła protekcjonalność protestantów, z którymi widywał się na mieście. - To ty jesteś chłopakiem Shamie'ego Mc Crystala? Równy gość ten Shamie. - Co miało znaczyć, że "równy jak na katolika". Na ich twarzach widoczne było jakby życzliwe zdumienie, że może istnieć katolik, który jest równym gościem, kimś podobnym do nich. Cal otworzył furtkę i poszedł ścieżką przez dobrze utrzymany ogródek ojca. Kluczem otworzył frontowe drzwi. Nalał herbaty do kubka, którą wraz z grzanką zaniósł do swojej sypialni. Wolał zapalić światło niż rozsunąć zasłony. Drzwi sypialni zamknął na małą zasuwkę niedawno kupioną w sklepie z narzędziami. Zrobił to wbrew gorącym protestom ojca, którego jednak przekonał, że ma już dziewiętnaście lat i prawo do pewnego rodzaju odosobnienia. Aby zagłuszyć ciszę, puścił płytę "Rolling Stonesów" i usiadł na łóżku opierając się plecami o ścianę. Pochylił głowę i upił łyk herbaty. Długie włosy zmusiły go do wykształcenia w sobie pewnych kobiecych odruchów, jak przytrzymywanie ich ręką, by nie wpadały do kubka. Przedziałek miał pośrodku, toteż włosy zwieszały mu się po obu stronach twarzy niczym zasłony. Kiedy grywał sobie na gitarze, prawie odruchowo potrząsał głową, tak że włosy rozsypywały mu się po całej twarzy, odgradzając go od świata. Wewnątrz takiego namiotu z włosów, przymknąwszy oczy, wsłuchiwał się w dŽwięki wydobywane ze strun przez jego palce i śpiewał z amerykańskim akcentem znane mu z płyt kawałki. Nie mógł znaleŽć żadnego racjonalnego wytłumaczenia tego odruchu potrząsania włosami. Była to jakby próba schowania się przed czymś, jakby wyraz rozpaczy, właśnie tak się przejawiający. Przeklinał też siebie w koślawej francuszczyŽnie. Niewiele nauczył się tego języka w szkole, ale pamiętał wystarczająco dużo, by mamrotać "hochon, merde" i kręcić głową. Słowa te ciągle przychodziły mu na myśl - było to tak, jakby się coś zacięło w jego mózgu. Miał nawet poważne obawy, czy są aby poprawne gramatycznie. Było to jednak bez większego znaczenia, bo sam tworzył nowe frazy, skomponowane z angielskiego i francuskiego. - Cholerne vache. Ty wielki crotte de chien. Budził się rano z tkwiącym w umyśle takim dziwacznym zdaniem, prześladowało go ono potem przez cały dzień jak niestrawność. Czasami żałował, że nie zna więcej języków, bo mógłby wtedy przeklinać siebie dosadniej. Na myśl o tym aż się uśmiechnął. Nie tknął grzanki. W miarę stygnięcia masło tężało. Na użytek Ruchu próbował nauczyć się gaelickiego z książki kupionej na wyprzedaży, ale nie wiedział, jak wymawiać podane słowa. Jak powiedzieć "bh" czy "dh"? Słowa utrwaliły się w jego umyśle jako wydrukowane symbole, wkrótce potem zapomniał ich znaczenia. Może kiedyś pójdzie na lekcję i posłucha, jak one powinny brzmieć. Wziął następnego papierosa, przesunął po nim palcami i zapalił. W zasłonach była szpara, przez którą wpadł ukośny promyk słońca, sprawiając, że dym począł ospale wirować. Kiedy skończyła się płyta, Cal wstał, podszedł do okna i wyjrzał. Ogródek na tyłach domu prowadził na pole obsiane jęczmieniem i dalej, do widniejącego za nim błękitu gór Slieve Gallon. Wokół panowała kompletna pustka. Otworzył okno, by wypuścić dym, ale zasłony zostawił zasunięte. Kiedy znów usiadł na łóżku, zasłony poruszały się i trzepotały w lekkim podmuchu wiatru. Poprzez otwarte okno docierały do niego odgłosy z zewnątrz. Monotonny świergot wróbli, warkot samochodu, nawoływanie dzieci na odległym boisku szkolnym. Cisza wywoływała w nim napięcie. Kantem papieru ściernego z pudełka od zapałek zaczął piłować paznokcie. Paznokcie u lewej dłoni miał bardzo krótko obcięte, na opuszkach porobiły się twarde odciski w miejscach po bliznach od strun, powstałych długo po tym, jak zaczął je szarpać; paznokcie drugiej dłoni były długie jak plektrony. Przesunął pudełko zapałek w górę paznokcia. Gdy robił to w przeciwnym kierunku, ku nasadzie, doznawał nieprzyjemnego uczucia. Palce, między którymi trzymał papierosa, były lekko pożółkłe od nikotyny. Cisza sprawiła, że Cal nabrał ochoty na puszczenie nowej płyty. Potem usłyszał dochodzący z dołu hałas i zmartwiał. Ktoś był na zewnątrz. Odryglował drzwi i przeszedł szybko do pokoju ojca, znajdującego się od frontu. Kryjąc się za ramą okienną wyjrzał i zobaczył, że to tylko listonosz zamyka furtkę. Zszedł na dół, na wycieraczce znalazł przekaz na zasiłek. Cal stanął na końcu ogonka na poczcie. Zastanawiał się, dlaczego pani Doyle, właścicielka tego urzędu, nie martwi się o bezpieczeństwo. W sąsiednim mieście urząd pocztowy zmodernizowano. Kraty zastąpiły kuloodporne szyby. Tutaj z łatwością można się było dostać do środka, a wokoło leżało mnóstwo pieniędzy. Na tę myśl ścisnął mu się żołądek, więc popatrzył na plakat na ścianie, nawołujący go do zwalczania gzów. Kiedy odebrał pieniądze, kupił paczkę papierosów, obrócił ją w palcach, by znaleŽć czerwony pasek, otwierający celofan. Na ulicy zapalił i przystanął na rogu z rękami w kieszeniach spodni. Arty Mc Glynn, rozradowany, bo też właśnie dostał swój zasiłek, podszedł do niego. Chodzili kiedyś razem do szkoły. - Serwus, Cal! - Cześć! - Cal wyjął jedną rękę, by przytrzymać papierosa, i splunął, trafiając aż na jezdnię. - Co robisz ze sobą przy takiej pogodzie? Cal zastanowił się. - Obijam się - odrzekł. Splunął ponownie i odszedł w górę Main Street do biblioteki. Była przerobiona ze sklepu, na oknie wystawowym rozłożono książki. Wewnątrz kilku staruszków ślęczało nad gazetami, kilku innych znajdowało się w głębi pośród półek. W środku było cicho i ciepło, więc Cal uznał, że to dobre miejsce, by spędzić w nim trochę czasu