Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Łapczywie pochłaniając orzechy, z niepokojem uświadomiła sobie, że ktoś ją obserwuje. Nerwowo rozejrzała się wokół, po czym, zdjęta trwogą, podczołgała się do północnej krawędzi urwiska i zerknęła na falujące w dole morze zieleni, szybko znikające w zapadającym zmroku. Niczego nie dojrzała; wydawało się niemożliwe, aby ktoś kryjący się w lesie zdołał ją wypatrzyć wśród skał. A jednak wyraźnie czuła na sobie spojrzenie czyichś oczu obserwujących ją bacznie z gęstwiny. Chyłkiem wróciła do swej skalnej kryjówki i leżała tam patrząc na odległe ruiny, aż okrył je mrok nocy i tylko migotliwy blask ogniska, wokół którego skakały i pląsały chwiejnie czarne sylwetki, pozwalał je zlokalizować w ciemnościach. Nadszedł czas, by spróbować. Dziewczyna wstała. Najpierw podkradła się do północnej krawędzi płaskowyżu i jeszcze raz spojrzała na las porastający brzeg wyspy. Wytężywszy wzrok, w nikłym świetle gwiazd dojrzała coś, co sprawiło, że zesztywniała nagle i poczuła lodowaty dreszcz strachu przebiegający po plecach. W dole coś się poruszało. Zdawało się, że z oceanu mroku wynurzył się czarny cień i wolno piął się w górę - niewyraźny i bezkształtny. Lęk ścisnął ją za gardło i z trudem powstrzymywała cisnący się na wargi krzyk. Odwróciła się i pobiegła w przeciwną stronę, na południe. Ucieczka po najeżonym głazami, stromym i śliskim zboczu była koszmarem. Oliwia potykała się i ślizgała, zesztywniałymi palcami czepiając się poszarpanych skał. Kalecząc dłonie i obijając się o ostre głazy, przez które Conan z taką łatwością ją przeniósł, raz jeszcze zdała sobie sprawę, jak jest uzależniona od olbrzymiego Cymmerianina. Jednak ta trzeźwa myśl była ledwie błyskiem w chmurze ogarniającego ją przerażenia. Zdawało jej się, że biegnie tak całe wieki, ale w końcu poczuła pod nogami miękką trawę równiny; nie zwalniając kroku pomknęła w kierunku ogniska, pulsującego niczym szkarłatne serce nocy. Pędząc słyszała za sobą grzechot osypujących się po zboczu kamieni i ten dźwięk dodał jej skrzydeł. Obawiała się nawet myśleć, co mogło być jego przyczyną. Długotrwały wysiłek sprawił, że zapomniała o przerażeniu i zanim dotarła w pobliże ruin odzyskała zdolność trzeźwego myślenia, mimo że trzęsła się ze zmęczenia. Opadła na murawę, podczołgała się do jednego z drzewek, które oszczędziły topory piratów, i spojrzała na obóz. Piraci skończyli już wieczerzę, ale nadal pili wino, czerpiąc je z otwartych beczułek cynowymi kubkami lub wysadzanymi klejnotami pucharami. Niektórzy już chrapali na trawie, zmożeni pijackim snem; inni chwiejnie krążyli wokół. Nigdzie nie dostrzegła Cymmerianina. Leżała czekając, podczas gdy wieczorna rosa posrebrzyła murawę i liście drzew, a mężczyźni przy ognisku klęli, grali w kości i kłócili się. Niewielu ich zostało przy ogniu; reszta spała w ruinach. Oliwia czekała z nerwami napiętymi jak postronki i zimny dreszcz przebiegał jej po krzyżu na myśl o tym, że stworzenie, które ją ścigało, mogło właśnie skradać się do niej w ciemnościach. Czas dłużył się jej okropnie. Piraci jeden po drugim zapadali w ciężki sen, aż wreszcie wszyscy legli nieprzytomni przy dogasającym ognisku. Oliwia zawahała się - jednak ponagliła ją słaba poświata widoczna przez gałęzie drzew. Wschodził księżyc. Podniosła się i ruszyła ku ruinom. Z duszą na ramieniu, przeszła na palcach między pijanymi, leżącymi przy ziejącym czernią portalu. Wewnątrz było ich znacznie więcej; przewracali się i mamrotali coś przez sen, ale żaden nie obudził się, gdy cicho wśliznęła się do środka. Zobaczyła Cymmerianina i serce zabiło jej mocniej z radości. Przywiązany do jednej z kolumn Conan był zupełnie przytomny; jego oczy błyszczały w słabym świetle dogasającego na zewnątrz ogniska. Uważnie omijając śpiących, Oliwia podeszła do niego. Mimo że szła cicho jak duch, barbarzyńca usłyszał ją; dostrzegł ją, gdy tylko pojawiła się w przejściu. Na jego zaciśniętych wargach pojawił się słaby uśmiech. Dziewczyna dotarła do niego i objęła go ramionami. Czuł szybkie bicie jej serca przy swoim sercu. Przez szeroką wyrwę w murze wpadł promień księżyca i natychmiast w sali powiało jakąś nieuchwytną grozą. Conan wyczuł to i zesztywniał nagle. Oliwia także to wyczuła; jej pierś falowała w szybkim oddechu; jednak śpiący piraci chrapali głośno. Pochyliwszy się, Oliwia wyjęła sztylet zza pasa nieprzytomnego właściciela i zabrała się za przecinanie więzów towarzysza. Był związany grubą i mocną liną, omotaną ze zręcznością właściwą żeglarzom. Dziewczyna piłowała zawzięcie, podczas gdy blask księżyca wolno pełzł po posadzce ku stojącym między filarami, nieruchomym posągom. Oliwia dyszała ciężko; zdołała już uwolnić przeguby Cymmerianina, ale pozostały jeszcze pęta na ramionach i nogach. Obrzuciła spojrzeniem posągi pod ścianami - stojące i czekające. Zdawały się spoglądać na nią ze straszliwym rozmysłem. Pijani piraci wiercili się i bełkotali przez sen. Księżycowy blask zalał salę, dotknął żelaznych figur. Oliwii udało się w końcu uwolnić ręce Conana. Wziął od niej sztylet i jednym szybkim ruchem przeciął więzy na nogach. Zrobił krok i stanął rozcierając nadgarstki, ze stoickim spokojem znosząc ból wzrastającego krążenia. Oliwia przycupnęła przy nim, trzęsąc się jak osika. Czy to tylko księżyc odbijał się w oczach czarnych posągów, każąc im tak złowrogo błyszczeć w ciemnościach? Conan skoczył cicho i zwinnie jak dziki kot. Porwał swój miecz ze sterty leżącego w pobliżu oręża, chwycił Oliwię w ramiona i prześliznął się przez wyrwę w porośniętej bluszczem ścianie. Nie padło ani jedno słowo. Niosąc dziewczynę w ramionach ruszył spiesznie przez skąpany w blasku księżyca płaskowyż. Dziewczyna zamknęła oczy i mocno objęła go rękami za szyję, wtulając kędzierzawą głowę w jego masywną pierś. Ogarnęło ją błogie uczucie bezpieczeństwa. Mimo ciężaru Cymmerianin szybko przeszedł przez równinę i gdy Oliwia otworzyła oczy, zobaczyła, że już znaleźli się w cieniu skał. - Coś wspinało się po urwisku - szepnęła. - Słyszałam, jak za mną szło... - Musimy zaryzykować - mruknął. - Nie boję się... teraz - dodała. - Nie bałaś się też, kiedy przyszłaś mnie uwolnić - rzekł. Na Croma, co za dzień! Nigdy jeszcze nie słyszałem takiego handryczenia się i targów. Prawie ogłuchłem. Aratus chciał mi poderżnąć gardło, a Ivanos, który go nienawidzi, nie pozwolił na to. Przez cały dzień warczeli i pluli na siebie, aż wszyscy się upili i nie byli w stanie opowiedzieć się po czyjejkolwiek stronie..