Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Kilku przechodzących obok czikorów zaniosło go na pobliską ławkę, po chwili jeden z nich zatrzymał dorożkę, która zawiozła ojca Kumiasa do szpitala, l właśnie wtedy pan Duli zaczął stopniowo-odzyskiwać władzę w nogach. Do dorożki trzeba go było jeszcze wprawdzie wnieść, lecz gdy z niej wysiadał, mógł już chodzić, chociaż z trudem, podtrzymywamy przez paru czikorów. Lekarz nie stwierdził żadnego złamania, a tylko silne uderzenie, połączone z szokiem powypadkowym. Powiedział, że wystarczy, by pan Duli parę dni poleżał w łóżku, a wszystko minie bez śladu. Kiedy pan Duli powrócił do domu, mógł już nawet sam chodzić, chociaż bardzo powoli, a kiedy wstał wieczorem do łazienki, wprawdzie porządnie go jeszcze bolało, ale chodził już całkiem sprawnie. A po trzech dniach od tej przygody — pracował już normalnie na łące. „Czyżby coś takiego miało się teraz stać z Radikiem?" — pomyślałem. Na to 106 wyglądało, ale Bindka i Zorin jeszcze tego nie dostrzegli i wciąż płakali. . — A jednak to nie koniec! — zawołałem, jak mogłem najgłośniej i najradośniej. Dopiero po chwili okrzyk mój dotarł do Zorina, który powoli zwrócił się ku mnie i powiedział, tłumiąc z trudem płacz: — Daj spokój, Kondias. Coś ty tam jeszcze wymyślił? — Ja? Nic. Ale patrzcie na Radika! Patrzcie!! — wrzasnąłem. Kokot wykonywał już zupełnie wyraźne ruchy łapami. — Czyżby to nie?.. — zaczai Zorin, jakby nie dowierzając własnym oczom. — Tak, Zorin — odrzekłem. — To tylko mocne uderzenie. Przed rokiem podobny wypadek miał jeden z naszych sąsiadów, pan Duli i już po paru kori normalnie chodził... — chciałem coś jeszcze powiedzieć, ale Zorin już mnie nie słuchał. Zawołał do Bindki, która wciąż jeszcze płakała: — Bindka! Bindka, nie płacz! Mamy jeszcze szansę! Bindka! Zmiana sytuacji bardzo powoli dotarła do świadomości Bindki. Ona sama, oczywiście, nie może tego wszystkiego pamiętać, ale ja obserwowałem ją dokładnie i mogę to z całą pewnością powiedzieć. Dopiero po dobrych paru nuri zrozumiała, co się stało, gdyż stopniowo się uspokoiła, pizestała płakać i po chwili usnęła. Zorin chciał ją obudzić, ale mu to wyperswadowałem. Bindka musiała spać, gdyż była bardzo wyczerpana tymi ciągłymi przeskokami od nadziei do zwątpienia i rozpaczy, i na odwrót Zorin to wszystko jakoś łatwiej znosił, lecz ona... Nie, nie wolno było jej budzić. Zresztą po co? Przecież i my jeszcze tylko trochę porozmawiamy i również pójdziemy spać. Zorin, kiedy to wszystko usłyszał, powiedział do mnie z uznaniem: — Kondias, skąd ty się na tym wszystkim znasz? — Bo umiem czytać, Zorin — odrzekłem. — A to wiele znaczy. — Nauczysz nas? — Najpierw musimy się stąd wydostać. — Jeśli my się stad wydostaniemy, Kondias — powiedział Zorin z niezwykłym przejęciem — to... to tylko dzięki tobie. — Nie tytko. Również dzięki niemu — wskazałem skromnie macką na Radika, który dokonywał wciąż nowych prób wstania. Wprawdzie ciągle się jeszcze przewracał, ale widać było, że już za kilka kori będzie normalnie chodziT. — To prawda, Kondias — przyznał Zorin — ale co by on zrobił bez ciebie? — A cóż ja bym zrobił bez niego? — odparłem zaraz. — Poza tym to on was odkrył, a nie ja. — Jak to było? — spytał Zorin. Opowiedziałem mu o wszystkim, kończąc słowami: — No i teraz jestem zupełnie pewien, że gdyby nie Radik, to bym was nie odnalazł. Ale jak wyście się dostali do tego dołu? Bo, nie wiem, czy ty to sobie uświadamiasz, Zorin, ale gdybyście tu nie wpadli, już byłoby po was. Bardzo wątpię, czy gdybyście widzieli katastrofę czikorów, udałoby się wam przeżyć. — Co?! — zaskoczyłem Zorina zupełnie takim postawieniem sprawy. Spojrzał na mnie zdumiony. — To, co słyszysz, Zorin — odrzekłem po prostu. — Ten dół uratował wam życie. — A tak, prawda!... — dotarło to wreszcie do Zorina. — Mieliśmy szczęście! A tak klęliśmy tę dziurę. Jak to nigdy nie wiadomo, co - kogo może uratować! — „Not kał omtis kirusa, hot bi an toliu not szusar" — zacytowałem popularną sentencję. — Właśnie — zgodził się Zorin i zaczął opowiadać o sobie i o Bin-dce. Nie umiał jednak dobrze opowiadać, gdyż mówił bardzo rozwlekle, koncentrując się na wielu nieistotnych drobiazgach, pomijając zaś ważne szczegóły. Nie będę więc nawet streszczał jego historii, podam tylko kilka najważniejszych faktów: Ani Zorin, ani Bindka nie urodzili się w Ramondzie. Zorin urodził się w Tarubos, gdzieś podobno nawet niezbyt daleko, ale on sam nie wiedział, gdzie to jest. Został zabrany do Ramondy przez Bolandę Antimuz, której dzieci, gdy przeczytała im raz o kulonikach, taje ją o to prosiły, że nie mogła im odmówić. Podobnie jak ja w chwili mojego przybycia do Bomanów, tak i on nie miał wtedy jeszcze dwu lat. Przez cały rok był jedynym kulonikiem w Ramondzie, aż przyjechał do Bolandy Antimuz jej wuj, Malaj Zolltan, nazywany powszechnie w Ramondzie „dziadzio Milias". Niedawno przeszedł na emeryturę i powrócił w rodzinne strony, przywożąc ze sobą Bindkę