Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Coś musiało mu się przypomnieć; przestał się śmiać, uważnie patrzył na zbliżającą się parę... Maryjka szła szybko, napięta w sobie. Nie była jeszcze pewna. Ale tak łudzące podobieństwo sylwetki, ale ten śmiech... Lubiła go najbardziej ze wszystkich przyjaciół Marcina. Patrzył teraz ku niej poważny, skupiony. Kobieta stanęła. Podniosła dłoń do oczu, gwałtownym ruchem odsunęła mokry od deszczu lok, spadający na czoło. Nie była pewna. Tamten nie był tak elegancki, nosił wtedy juchtowe buty z cholewami... Zresztą był w ciągłych rozjazdach, nie tak znów często go widywała. Wahała się, podejść bliżej czy zostawić go w spokoju. Wreszcie wolniutko poszła nie ścieżką wiodącą wprost do magazynu, ale biegnącą ukośnie, w kierunku, gdzie mieszkał Jermolonek. Mężczyzna przy samochodzie patrzył za nią bez przerwy, aż go trącić musiał główny inspektor, zapraszając do auta: - Cóż to, kolego, tak się zapatrzyliście na tę piękność? Młody człowiek potarł czoło, jakby odpędzał jakieś dokuczliwe myśli, bąknął: - Nic. Coś mi się przypomniało z dawnych lat... Wsiadł już, zatrzaskiwał za sobą drzwiczki. Auto pomknęło naprzód. Jermolonek z hałasem zamykał magazyn. Kobieta długo spoglądała jeszcze na kępę drzew, które zasłoniły auto. W głowie przewalała się jej kotłowanina myśli. Odżyły wszystkie wspomnienia. Helenka zniecierpliwiła się. Pociągnęła ją za kraj spódnicy: - Mamo, idziemy! Mamo, czemu tak stoisz? Idziemy... Potrząsnęła głową, jakby pragnęła się wyzwolić z ciężkiego snu, nachyliła się do dziecka, ale usta jej machinalnie tylko powtarzały zwykłe, codzienne wyrazy. Sama była zupełnie gdzie indziej. Na twarzy jej wystąpiły rumieńce; odbijając od ciemnych włosów, wzmacniały piękno tej rzadkiej urody twarzy. Usta wpółrozchylone mocno wciągały powietrze, pierś wznosiła się i opadała gwałtownie, jakby po wielkim wysiłku. Ręce były wilgotne. Zawahała się przez chwilę, dokąd ma iść. Potem bez słowa zawróciła. Helenka wołała zdziwiona: - Mamusiu, dlaczego wracamy? Ujęła dziecko za rączkę, nie odpowiedziała. Pogrążona w myślach cwałujących po głowie aż do bólu, nie wiedziała nawet, kiedy doszła z powrotem do domu. Ojciec był na jeziorze. W domu panował zupełny spokój. Dobrze się poczuła wśród tych starych, znanych od lat sprzętów, łagodziło jej nastrój melancholijne tykanie zegara na ścianie, jakiś swoisty zapach unoszący się w powietrzu. Rzuciła się na łóżko, splotła pod głową gładkie śniade ramiona, przymknęła oczy. Leżała tak długo. Kukułka kilkakroć wyskakiwała na zewnątrz, natarczywie przypominała mijający czas. Nie dochodziło to do świadomości Ma-ryjki. Przed jej przymkniętymi oczami nizał się sznur wspomnień. Od chwili poznania Marcina, od jego pierwszej wizyty w ich domku, od tych spotkań tak krótkich, bo go gnała robota, uciążliwa, męcząca, w którą wkładał wszystkie swe siły, od pierwszego pocałunku... Kobieta leżąca na łóżku aż jęknęła, tak żywym bólem przejęło ją to wspomnienie. Czerwiec to był. Słowiki jeszcze śpiewały w ich wiosce. Marcin zasiedział się tego wieczoru długo. Aż się bała o niego, gdy będzie wracał do miasteczka. Poszli nad jezioro. Przytuliła się wtedy mocno do niego, taka się czuła ufna, bezpieczna. Woda lśniła w odblaskach księżyca. Na niebie fruwały drobne, pierzaste chmury. Z tyłu w bajorku rechotały żaby. Fala pluskała łagodnie o brzeg, cichy szum szedł od trzciny... I wtedy Marcin łagodnie otoczył ją ramieniem, przygarnął. Sama podała mu usta. Umiał całować. Potem wyznał, jak ją kocha. Śmiało powiedziała mu o swych uczuciach. Czy można kryć takie rzeczy? Pochłonięty pracą, kradł dla niej czas rzadkich godzin spoczynku. Gdy mu czasem wypominała to delikatnie, odpowiadał twardo: „Za wiele jest do roboty by można było sobie żałować. Przyjdzie pora i na odpoczynek. Wtedy powetujemy nasze wytęsknione godziny.” Nie przeczyła. Rozumiała. Wziął ją kiedyś na łące. Należała przecie wyłącznie do niego, on zaś do niej. Myśleli o weselu. Marcin czekał tylko na zluzowanie w robocie. Organizował przecie nowe życie tych tysięcy, jakie ściągały na mazurską ziemię, do ich powiatu... Rzadko go nawet widywała ostatnimi czasy przed tym dniem, kiedy późno wieczorem przyjechał do niej rowerem. Blady był, wymizerowany, przybity tym rozstaniem... Wysyłano go gdzie indziej. Nie mówił zresztą wiele, ona też nie pytała. Widocznie nie powinien był mówić... Ale te jego krótkie słowa wyjaśnienia pamiętała dokładnie: „Mam rozkaz natychmiastowego wyjazdu w Rzeszowskie... w bólach ta nasza Polska się rodzi. Uznano, że jestem tam bardziej potrzebny...” Do rana przesiedzieli na ławce przed domem, przytuleni do siebie. Było tak jakoś dobrze i tak ciężko zarazem. Nie płakała, jeszcze nie znała, co to łzy... Marcin cenił w niej to, dumny był z niej. Powiedział wtedy, że wróci, wróci na pewno. Przecie ją kocha... Czekała, czeka do dziś... Co się z nim mogło stać? Dlaczego dotąd go nie ma? Tyle lat samotnych minęło, tyle lat krzywdy i poniżenia. Zagryzła wargi, wspomnienia zapiekły ją do żywego. Kukułka znów wyskoczyła na drążek, przechyliła głowę, kukała. To ją przywołało do przytomności. Zaczęła się krzątać po izbie. Jak wiele ją kosztowało, by rozpalać teraz ogień, gotować jedzenie dla ojca i małej, parzyć ziemniaki dla świń..