Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Kości upadły, potoczyły się i zamarły. Nie wierząc własnym oczom, Joe zdał sobie sprawę, że pierwszy raz w swojej karierze gracza popełnił błąd. Albo też w spojrzeniu Wielkiego Gracza tkwiła moc większa niż w jego prawej ręce. Szóstka wypadła jak trzeba, ale jedynka wykonała jeszcze pół obrotu i zatrzymała się też na sześciu oczkach. – Koniec gry – oznajmił grobowym głosem Pan Bones. Wielki Gracz uniósł brązową, chudą jak szkielet dłoń. – Niekoniecznie – szepnął. Jego czarne oczodoły skierowały się na Joe’ego niczym wyloty dział oblężniczych. – Joe Slaltermill, wciąż masz coś wartego postawienia, jeśli chcesz. Twoje życie. W tym momencie chichot, histeryczne pokwikiwanie, wybuchy, ryki i jęki śmiechu w niekontrolowany sposób wybuchły w całym „Kościńcu”. Pan Bones zreasumował ogólnie panujące przekonanie, przekrzykując hałas: – Jakąż wartość może mieć życie takiego włóczęgi jak Joe Slattermill? Mniej niż dwa centy, grosze. Wielki Gracz położył dłoń na rewolwerze lśniącym przed nim i śmiech ucichł. – Znajdę dla niego zastosowanie – wyszeptał. – Joe Slattermill, ze swej strony ośmielę się postawić wszystko, co wygrałem tej nocy, a jako dokładkę dołożę świat i wszystko w nim. Ty postawisz swoje życie, a jako dokładkę duszę. Ty rzucasz kośćmi. Co postanowisz? Joe Slattermill zadrżał, ale dramatyzm sytuacji go urzekł. Pomyślał chwilę nad tym i doszedł do wniosku, że na pewno nie zrezygnuje z pozycji gwiazdy takiego spektaklu tylko po to, żeby wrócić spłukany do Żony, Matki, rozpadającego się domu i zniechęconego Gutsa. Może, powiedział sobie w duchu, dodając sobie odwagi, w spojrzeniu Wielkiego Gracza nie było mocy, może zrobił pierwszy i jedyny błąd w grze w kości. Poza tym, przychylał się raczej do oceny wartości jego życia wygłoszonej przez Mr.Bonesa. – Gramy – oznajmił. – Lottie, proszę dać mu kostki. Joe skoncentrował się jak nigdy wcześniej, moc triumfalnie zamrowiła go w ręce, rzucił. Kości nigdy nie dotarły do filcu. Poleciały w dół, potem w górę, zakręciły dziko, omijając ściankę stołu i wróciły, lotem koszącym, jak małe, połyskujące czerwienią meteory, w stronę twarzy Gracza, gdzie nagle zatrzymały się, zawisając w czarnych oczodołach, każda pokazująca czerwoną kropkę asa. Oczy węża. Szept, towarzyszący kpiącemu spojrzeniu tych oczu: – Joe Slattermill, wypadłeś. Kciukiem i środkowym palcem – a raczej kością – wyjął kostki z oczodołów i upuścił je w obciągniętą białą rękawiczką dłoń Lottie. – Tak, wypadłeś z gry, Joe Slattermill – ciągnął spokojnie. – A teraz możesz albo się zastrzelić – dotknął srebrzystego rewolweru – albo poderżnąć sobie gardło – spod płaszcza wyciągnął myśliwski nóż ze złotą rękojeścią i położył go obok broni palnej. – Albo się otruć – do broni dołączyła niewielka, czarna buteleczka z białą czaszką i skrzyżowanymi piszczelami. – Albo obecna tu Panna Flossie może zapewnić ci śmiertelny pocałunek. Ustawił obok siebie najładniejszą, najgroźniej wyglądającą dziewczynę. Była wystrojona, poprawiła falbaniastą, krótką, fioletową spódniczkę i popatrzyła na Joego prowokująco, głodnym wzrokiem, unosząc karminową, górną wargę by pokazać długie, białe kły. – Albo też – dodał Wielki Gracz, znacząco skinąwszy głową w stronę stołu do gry o czarnym dnie – możesz wykonać Wielki Skok. Joe odparł spokojnie. – Wybieram Wielki Skok. Postawił prawą stopę na swoim stoliczku na żetony, lewą na krawędzi stołu, zaczął upadać w przód... i znienacka odbił się od krawędzi, niczym tygrys rzucając się ponad stołem Wielkiemu Graczowi do gardła, pocieszając się myślą, że tamten poecina na pewno długo nie cierpiał. Przelatując dokładnie nad środkiem stołu, przez ułamek sekundy zobaczył, co dokładnie się w nim znajduje, lecz mózg nie miał dość czasu na obróbkę tych danych, bo w ułamek sekundy później wpadł na Wielkiego Gracza. Błyskawicznym ciosem karate sztywną krawędzią dłoni trafił go w skroń... i brunatne palce oraz kości rozsypały się jak klocki. Lewa ręka Joego przeszła przez pierś Wielkiego Gracza, jakby nie było tam nic oprócz czarnego, satynowego płaszcza, a prawa, jak pałka, spadła na okrytą szerokoskrzydłym kapeluszem czaszkę i skruszyła ją na kawałki. W chwilę później Joe rozciągnął się na podłodze wśród fragmentów czarnej odzieży i brązowych szczątków. W jednej chwili poderwał się na nogi i sięgnął lewą ręką do wysokiego stosu żetonów Gracza. Miał dość czasu jedynie na jedno zagarnięcie. Nie widział żadnych złotych czy czarnych żetonów, wepchnął więc do lewej kieszeni spodni garść jasnych i uciekł. A wtedy wszyscy obecni w „Kościńcu” rzucili się na niego. Błysnęły zęby, noże i kastety. Popychano go, drapano pazurami, kopano, skakano po nim i nadeptywano cienkimi obcasami. Złocona trąbka, zza której wyzierała czarna twarz o przekrwionych oczach, grzmotnęła go w czaszkę. Mignęła mu blada sylwetka złotej krupierki, usiłował ją schwycić, ale mu się wymknęła. Ktoś próbował zgasić żarzące się cygaro w jego oku. Lottie, wijąca się jak boa dusiciel niemal zdołała równocześnie dusić go rękami i zacisnąć jego gardło między udami