Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
- Naprawdę wzięłabyś mnie do siebie? Mijali szkliste wody rzeki Schuylkill, wodociągi miejskie i trzy ceglane, zbudowane w stylu klasycznym budynki stojące frontem do rzeki. Przypominały one Johnowi głupich, tragicznych klownów. Każdy posiadał dwa półkoliste okna, jakby to były oczy, i biegnący w dół łuk, tam gdzie mogłyby znajdować się usta. Jennifer zwała je „Trzema Nieszczęściami”, nie przeczuwając, jaki ból poczuje John, gdy znów je będzie oglądał. Spoza drzew wyrastały mury Filadelfijskiego Muzeum Sztuki, oświetlone, prastare, ozdobione kolumnami jak grecka świątynia w filmach Victora Mature’a. Dianne odezwała się po chwili: - Prawdę mówiąc, chciałam porozmawiać z tobą o tym, co zdarzyło się Lenny’emu. - Przecież sama widziałaś, co się z nim stało. - Tak, byłam tego świadkiem, tak jak wszyscy. Lecz nie widzieliśmy przecież nic, prawda? Elektroniczna kamera również nam nic nie pokazała. Nie wiem, czy kamera na podczerwień zanotowała cokolwiek. Muszę wywołać filmy. - Tamtej nocy na Chestnut Hill widziałem tylko ciemności - rzekł John. - Wiesz, coś czarnego, ogromnego i nie dającego się powstrzymać. Dianne skręciła na autostradę Schuylkill, zerkając za siebie, i zwiększyła szybkość. - Od kiedy zaczęłam te badania - powiedziała - zanotowałam pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt przypadków występowania ZOP-ów, to znaczy prawdziwych ZOP-ów, bezspornie biorących się z innego poziomu egzystencji. Jeden o szczególnej mocy tak mnie zafascynował, że opisałam go w artykule pod tytułem: „Paranormalna psychokineza podczas snu”. Ten ZOP wyłonił się z czternastoletniej murzyńskiej dziewczynki i wiesz, co zrobił? Przerzucał kartki w Biblii przy jej łóżku, a ja myślałam, że jest potężny. Milczała chwilę, skupiając się na jeździe. - Cokolwiek wyszło tego wieczora z twego chłopca i zabiło siostrę Perpetuę, było z pewnością najbardziej niezwykłym zjawiskiem paranormalnym, z jakim się spotkałam. Było najbardziej niszczycielskim zjawiskiem paranormalnym, jakie się zdarzyło gdziekolwiek i kiedykolwiek. - To znaczy, że takie rzeczy zdarzały się już wcześniej? - Oczywiście. Zdarzyło się kilka autentycznych przypadków zaatakowania ludzi przez ZOP-y. W latach trzydziestych niejaki Hauser z Norymbergi został zabity przez tajemniczego „człowieka w czarnym płaszczu”. Coś dziwnego przydarzyło się już wcześniej, w tysiąc dziewięćset dwudziestym szóstym roku, pewnej dziewczynce. Eleonory Zugun omal nie udusił niewidzialny napastnik, świadkowie ujrzeli mięśnie jej szyi wciśnięte do środka. Najgorsza historia zdarzyła się w północnej Italii w tysiąc siedemset sześćdziesiątym pierwszym roku. W Ventimiglia pewną chłopkę na oczach znajomych dosłownie porozrywał na strzępy ktoś, kogo nikt nie widział. - I sądzisz, że Lenny naprawdę działa jako medium dla jednego z tych stworów? - Nie mogę stwierdzić tego z całą pewnością, ale trudno sobie wyobrazić coś innego. Oczywiście, od lat toczy się nieustanny spór co do prawdziwej natury ZOP-ów. Niektórzy wierzą, iż napadły ich niewidzialne istoty przybyłe na latających talerzach. Lecz te badania, które prowadziłam, wykazały jasno, że istnieje kilka poziomów rzeczywistości podobnych do poziomu, na jakim my się znajdujemy. ZOP-y, duchy, czy jak chcesz je nazwać, biorą się z drobnych ataków energii mózgowej, które czasami przerzucają się z jednego poziomu egzystencji do drugiego. Wygląda to tak, jakby dwie pary grały w tenisa na dwóch kortach i co jakiś czas uderzona piłka spadała na sąsiedni kort. Istnieją dowody, że nasze myśli mogą zakłócać spokój istotom żyjącym na poziomie najbliższym naszemu, tak jak ich myśli mogą niepokoić nas i nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. - Czy to znaczy, że jeśli śnię, iż kogoś zabijam, mógłbym to zrobić na innym poziomie bytowania? Dianne skinęła głową. - Sny mają o wiele większe znaczenie, niż ludzie to sobie wyobrażają. Sam widziałeś, że możemy już teraz zrobić zdjęcia ludzkich snów. Następnym etapem będzie ich zapis na wideo, a potem, kto wie, może będziemy w stanie zawitać do nich zachowując pełną świadomość. Taka podróż we śnie. John popatrzył na nią uważnie. - Jeszcze tydzień temu powiedziałbym, że jesteś wariatką. - Przyzwyczaiłam się - odparła z uśmiechem. - Mój ostatni chłopak mówił, że jestem najmniej solidną istotą po kruchych ciasteczkach. Ale mam za sobą przynajmniej pracowników uniwersytetu... na pewno większość z nich. Oczywiście, tak długo, jak długo będą zadowoleni z rezultatów. Przy City Lane Avenue zjechali z głównej drogi i skierowali się poprzez Bala- Cynwyd ku Penn Valley. Jechali wśród ciemnych lasów i spowitych światłem księżyca pól, niedaleko od Bryn Mawr i college’u Harcuma Juniora. Na koniec Dianne skręciła na stromą górską dróżkę wiodącą do jednopiętrowego domku stojącego tyłem do drogi wśród górujących nad nim dębów. - Piękne miejsce - zauważył John. - Kupiłam to cztery lata temu - powiedziała Dianne. - Kupiłam, aby mieć gdzie uciec przed ludźmi. Wydostała jego wózek z samochodu i rozłożyła go. Wyciągnięcie Johna z samochodu i wjechanie z nim na stromy podjazd było dla niej nie lada wysiłkiem, lecz w końcu uporała się z tym, zaczerwieniona i zdyszana. - Ile ważysz? - spytała. - Jeśli ten związek ma w jakiejś formie trwać dalej, to będziesz musiał przejść na dietę. Powiozła go ku frontowym drzwiom, obróciła wózek, przechyliła go do tyłu i pociągnęła w górę przez trzy kamienne schodki. - Co za związek? - spytał, rozglądając się dookoła. - Nie dotarło do ciebie, że mi się podobasz? Od chwili, gdy sierżant Clay przywiózł cię do laboratorium. - Jestem kaleką - rzucił bez ogródek John, rozmyślnie szukając najbardziej poniżającego słowa. - Może właśnie dlatego - powiedziała takim tonem, jakby nie mówiła tego poważnie. Otworzyła drzwi frontowe i popchnęła go w głąb korytarza. Był ciemny, wąski i pachniał drewnem. Włączyła światło i wjechali do salonu. Dom był mały, lecz ładnie urządzony. Na białych ścianach wisiały olejne obrazy - wszystkie przedstawiały indiańskie tipi na wpół przywalone śniegiem. Tapczany i krzesła pokrywały grube futra i koce tkane przez Indian Nawaho. Nad kominkiem rozpościerał się wielki pióropusz. - Nie przypuszczałem, że jesteś miłośniczką Indian - zauważył John. - Jestem w jednej szesnastej Indianką z plemienia Sauk i Fox - odparła Dianne. - Nie płynie we mnie zbyt wiele indiańskiej krwi, lecz wystarczająco dużo, abym była z tego dumna. Wyszła do kuchni i wróciła z butelką czerwonego wina. - Możesz pić? - zapytała. - Nie za bardzo, wciąż biorę lekarstwa. Myślę jednak, że kieliszek mi nie zaszkodzi. Nalała do dwóch kieliszków, a potem podsunęła jeden do ust Johna