Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Dach uplotłem z łozy. Niechętne są kurki na tak wczesne spanie, więc sypię gotowany ziemniak do katucha, zostawiając im wolną wolę. Krewejko siedzi na ławeczce, pokaszlując sucho. Chudy jest jak moje osikowe szczapy. Przygląda się nam chytrze. – My już kurki przypilnujem, nie frasujcie sia – mówi, choć nikt go o pomoc nie prosi. – Jak będą się ciebie pytali, gdzie młody Kondratowicz się chowa – powiedz, że nic nie widziałeś i nic nie wiesz – poucza mnie matka. Zaścianek Kondratowiczów kryje się na skraju wysokiego brzeźniaka. Stodoła i chlew prawie w samym lasku stoją, świren i dom na łobastym122 wzgórzu. Wokół chaty kwitną piwonie, zieleni się aksamitna mięta i drobnolistna ruta. Domek nieduży, ale zadbany. Za wysokim progiem sionka pachnąca końską uprzężą. Izba z podłogą na żółto wyszorowaną, wielka pieczka w kącie, dwa łóżka pod ścianą, a między oknami stół. Nad nim Panienka Ostrobramska z palemkami zatkniętymi za obraz. – Niechaj będzie pochwalony... – wita się pani Wołczacka. Gospodarze odpowiadają jak należy i zaraz sadzają nas za stołem. Dobre miałem przeczucie, bo jest gorąca wereszczaka z żeberkami z młodego parsiuka, zakłutego na żniwa. Nie wiedzieć skąd, jakby zza wielkiej pieczki, wyłazi Wincuk. Jest bladawy i jakby trochę przytył przez to norne życie. Ma jasne, prawie białe włosy, jak siostra, i bystre, piwne oczy. Nietutejszy to człowiek, bo szlachta ma oczy jak niebo – jasne i błękitne. Stary Kondratowicz zamyka drzwi wielkim ryglem i przynosi z sionki butelkę. I dopiero wyjaśnia się sprawa. Chce on wysłać do Polski swego syna, Wincuka, na ten papier, co go matka wyrobiła w Smorgoniach. Jest na nim zapisany pan Wołk-Wołczacki z panią Wołczacką i ja – mały Wołczek. Zdjęcia żadnego nie ma – czemuż więc Wincuk nie mógłby być za mojego nieżyjącego ojca, starego Wołczackiego? Pani Wołczacka jest mocno zaskoczona tą propozycją. Przygląda się Wincukowi. – Pochlebiacie mi państwo takim zaufaniem. Dobrze by było w dalekiej drodze mieć do pomocy pana Wincentego. No ja dziś nie wiem, czy warto się ruszać? Sił nie mam i potrzeby. Mówią, że Polska ma tu rychło wrócić, tak podobno uradzili w Londynie. I Ojciec Święty jest 121 Katuch – pomieszczenie dla drobiu 122 Łobasty – w kształcie łba 99 za naszą Wileńszczyzną – mówi pani Wołczacka, a ja nie wiem, czy mam się cieszyć, czy płakać, bo tylekroć już podróżowałem w myślach do Warszawy czy choćby do Siedlec. – Bój się Boga, pani Wołczacka! Polska na pewno wróci, no pókij to bendzie, oni nas w ta pora zakaduszo jak durnego indyka, co czekał niedzieli! Młodych trzeba ratować, a my, stare grzyby, poczekamy, aż wy do nas z honorem jakim wrócicie! – unosi się stary Kondratowicz. – Nic ja już nie wiem... – wzdycha moja matka. – W tych papierach zapisano, że Wołczacki jest urodzony w 1882 roku. Nie wygląda pan Wincenty na sześćdziesięciolatka. I do tego dowód mam z jego zdjęciem... – Pomyślim o tym wszystkim, wynagrodzim, jak trzeba bendzie. Przecież was pierwszą bolszewiki pożrą: pani wy i dziedziczka. – Nic ja już nie rozumiem – ponownie wzdycha moja matka i bierze się za szklaneczkę. Pod oknem gwiazdy świecą, jeszcze nie sierpniowe, ale już obfite, z wielkiego sita nasiane. Kondratowiczowa zasuwa okno firanką i zapala wojenną kopciłkę. W półmroku oczy Wincuka pałają, mroczne i obce, jakby rzeczywiście w Wincukowe ciało wcielił się jakiś nietutejszy i niedomowy. Po wereszczace, do której podano świeżą bulbę w ogródku nakopaną, i po kwasie chlebowym spać mi się chce. – Pośpicie sobie u nas. Gdzie tam badziać się po ciemku. Licho jakie jeszcze gotowe z krzaków wyleźć – ni to śmieje się, ni to poważnie mówi stary Kondratowicz. A pani Wołczacka jakby tylko na to czekała: – Połóż się, Ryśka, ja do ciebie przyjdę – mówi i dalej prowadzi rozhowory o Wileńszczyźnie, co bardziej jest polska od tej całej warszawskiej Polski. Walę się na wypchany słomą siennik, chłodnym płótnem przykryty, nawet nóg nie myjąc