Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Wiadomo, jak to jest z młodymi. Pisarze, których znają tylko z czytania, są dla nich raczej tworami wyobraźni bez wieku, często należącymi do świata umarłych. „Zatrzymam się u Boya" — brzmiało dla mnie wówczas jak: „Zatrzymam się u Mickiewicza". „Czy on jest bardzo stary?" — zapytałam bez tchu. — „No, nie tak bardzo" — odparł Lechoń. Boy miał wtedy lat czterdzieści kilka, ale nam, młodziakom, wydawało się to już prawie starością. Lechoń zaczął mi opowiadać o Boyu rzeczy miłe i niemiłe, raczej plotkarskie, często celne, czasem zupełnie fałszywe, jak się potem przekonałam. Wszystko bardzo zabawne i efektowne. Z jego relacji, w skrócie, sylwetka Boya wypadła następująco: melan-cholik (to mnie zdumiało), erotoman, po trosze pijak i karciarz, w sumie najbardziej czarujący i najinteligentniejszy człowiek na świecie. Słuchałam zresztą piąte przez dziesiąte, opanowana jedną myślą: a może Przerwać podróż i wysiąść w Krakowie. Może poprosić, aby mnie Przedstawił Boyowi. Powiedzieć, jak dalece go wielbię. Ale zaraz potem refleksja: „Co go to może obchodzić. Takich jak ja są pewno tysiące. Co Ja rnu mogę ciekawego powiedzieć? I te wszystkie kobiety... Gdybym chociaż była ładna..." Pociąg już wjeżdżał na stację, a ja niemal oburącz Dymałam się ławki, tak bardzo chciałam wysiąść. Już mi cisnęła się na Usta prośba do Lechonia, prośba, której na pewno by nie spełnił, bo i co 2a pomysł byłby sprowadzać do Boya dziewczynę poznaną w pociągu. 183 Toteż w ostatniej chwili rozsądek przeważył, ten rozsądek, który t., często każe nam strzelać największe błędy. Miałam się w dziesięć l-później nasłuchać wymówek od Boya, że wtedy nie wysiadłam, że n-posłuchałam swego instynktu i nie poszłam do niego wprost, nawet be pośrednictwa Lechonia. Bo w owym czasie Boy już od dawna nie pj}, nj zgrywał się w karty i był bardzo nieszczęśliwy. Ale skądże mog}arn wiedzieć, że właśnie w tym momencie moje pojawienie się byłoby dia niego szczególnie pożądane. Tak więc upłynęło blisko dziesięć lat do chwili naszego pierwszego spotkania. Nie spałam w nocy. Układałam sobie pytania i ewentualne błyskotliwe odpowiedzi. Bardzo się bałam skompromitować. Oczywiście wszystko wypadło w końcu inaczej. Nazajutrz, z bijącym sercem, stałam na podeście pierwszego piętr domu przy ulicy Smolnej 13 i jak urzeczona patrzyłam na mosiężn, tabliczkę na drzwiach, z magicznym napisem, tak znajomym i serdec nym jak podpis przyjaciela. „Tadeusz Żeleński" i niżej, mniejszymi literami: „Boy". Uderzyło mnie wówczas błękitnawe, przejrzyste brzmienie nazwiska Żeleński. „Boy" przeczytałam po raz setny z lekką mgiełką przed oczami i rzuciłam się w nieodwracalne. Zadzwoniłam. Spodziewałam się, że otworzy mi służąca i wprowadzi do salonu, gdzie zaczekam dobrą chwilę na pojawienie się pisarza. Tak się zawsze działo, kiedy robiłam wywiady z francuskimi literatami. Liczyłam na t? chwilę skupienia, samotności i ochłonięcia w salonie. Przedpokój był dość ciasny i ciemnawy, toteż raczej domyśliłam si? niż dojrzałam, przychodząc ze światła dziennego, że otworzył mi sam Boy. To mnie spłoszyło do reszty. Nie potrafię powiedzieć, jak się odbyło powitanie, jakie były pierwsze jego słowa, dość że oprzytomniałam dopiero siedząc, nie w żadnym salonie, tylko w gabinecie Boya. przy okrągłym, stojącym nieco na uboczu biedermeierowskim stole. Pokój był duży, dwuokienny, z widokiem na obecne Muzeum Narodowe, które wtedy dopiero zaczynało się budować. Dość szczelni6 zastawiony meblami. Pełno tam było starych, pięknych mahoni i jesionów. Cała ściana prostopadła do ulicy wyłożona książkami. Prostopadle też do okna stół do pracy, nie biurko, tylko stół. Maszyna do pisania, gdyż Boy pisywał wprost na maszynie, co mnie wówczas bardzo zdziwiło. W kącie tapczan przykryty perskim kilimem, przy nim stolik z telefonem, lampą, książkami. Tapczan przesłonięty był częściowo szafą, stojącą bokiem do ściany, przodem do okna. Na tapczan'2 184 to dzięki temu zacisznie, ale trochę ciemnawo. Między oknami stałą kretera, a nad nią cudowny obraz Wyspiańskiego: portret pani 1 vowej, gdy była jeszcze młodą dziewczyną. Zosia z Wesela siedziała na 'skini stołku, na szeroko rozstawionych kolanach oparła łokcie, a na Hloniach twarz. Cała pochylona do przodu, z dziecinną prawie twarzycz-, wrażliwą, delikatną i boleśnie zadumaną, miała w samej już pozie liezwykłą sugestywność, naturalność, wdzięk, dziewczęcość, a jednocześnie coś z przytłoczenia przez los, co było tak charakterystyczne dla pani Fusi (Jak J 3 nazywano). W pokoju ściany były szczelnie obwieszone obrazami: kilka jeszcze obrazów Wyspiańskiego, m.in. osobliwy, podwójny portret pięknej dziewczyny z profilu, Maryny Raczyńskiej, siostry pani Boyowej, oraz tylekroć przez artystę malowany widok na kopiec Kościuszki. Serce się ściska na myśl, że to wszystko miało kiedyś spłonąć