Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Popatrz pan! Urocza, prawda? — Szczęśliwy z pana człowiek — zauważył Nicholas. — Cha, cha, cha! — odpowiedział poborca. — Nie... Pan sądzi, że naprawdę jestem szczęśliwy? Może i jestem... może i jestem... Myślę, że nie mógłbym o wiele lepiej trafić, gdybym był młodym człowiekiem. Nawet i pan nie mógłby lepiej trafić, prawda, co? — rzucając takie i tym podobne pytania pan Lillyvick trącał Nicholasa łokciem w bok i krztusił się usiłując pohamować radosny śmiech, aż mu twarz poczerwieniała. Tymczasem pod wspólnym nadzorem wszystkich dam nakryto dwa zestawione stoły, z których jeden był wysoki i wąski, drugi zaś niski i szeroki. Na szczycie stołu stanęły ostrygi, na końcu — kiełbaski, pośrodku szczypce do objaśniania świec, a pieczone kartofle wszędzie, gdzie tylko można je było ustawić. Z sypialni przyniesiono dwa dodatkowe krzesła. Panna Snevellicci usiadła na pierwszym miejscu, pan Lillyvick po przeciwległej stronie, Nicholasa zaś spotkał szczególny zaszczyt, nie tylko bowiem znalazł się obok panny Snevellicci, lecz równiej miał mamę panny Snevellicci po prawej ręce, a papę panny Snevellicci naprzeciw siebie. Krótko mówiąc, by honorowym gościem, kiedy zaś sprzątnięto ze stołu i pojawiło się coś do picia, papa panny Snevellicci powstał i wznosząc zdrowie Nicholasa wygłosił przemówienie pełne tak wzruszających słów o jego rychłym odjeździe że panna Snevellicci wybuchnęła płaczem i musiała udać się do sypialni. — Szszaa... Nie zwracajcie na to uwagi — powiedziała panna Ledrook wyglądając zza uchylonych drzwi owej sypialni. — Gdy wróci, powiedzcie jej, że się zanadto przejmuje. Nim panna Ledrook zdążyła zamknąć drzwi, tyle razy kiwnęła głową i wykonała tyle tajemniczych min, że wśród całego zgromadzenia zapanowała głęboka cisza, podczas której papa panny Snevellicci spoglądał z wielką godnością — kilka razy większą niż godność naturalnej wielkości — na wszystkich kolejno, a zwłaszcza na Nicholasa, oraz bezustannie napełniał i wychylał własną szklankę, dopóki damy nie powróciły w zbitej gromadce, w której znajdowała się też i panna Snevellicci. — Niech się pan nie niepokoi, panie Snevellicci — powiedziała pani Lillyvick. — Jest tylko trochę osłabiona i zdenerwowana, czuła się tak zresztą przez cały dzień. — Aha... — rzekł pan Snevellicci. — I to wszystko? — Tak, tak! To wszystko! — chórem zawołały damy. — Niech pan nie robi zamieszania. Odpowiedź taka nie mogła zadowolić pana Snevellicci oraz jego godności człowieka i ojca, zwrócił się więc dc nieszczęśliwej pani Snevellicci i spytał, co, u diabła myśli sobie przemawiając doń w taki sposób. — Ach, Boże! Mój kochany... — zaczęła pani Snevellicci. — Może łaskawa pani zechce nie nazywać mnie swoim kochanym! —przerwał pan Snevellicci. — Ależ, papo! Bardzo proszą — wtrąciła panna Snevellicci. — O co prosisz, moje dziecko? — Nie mów tak. — A czemuż to? — spytał pan Snevellicci. — Nie sądzisz chyba, że jest tu ktoś, kto mógłby mi zabronić mówić tak, jak mi się podoba. — Nikt nie ma zamiaru, papo — odrzekła córka. — I nikt by nie zabronił, nawet gdyby miał zamiar — podjął pan Snevellicci. — Me wstydzę się siebie. Nazywam się Snevellicci i kiedy jestem w Londynie, można mnie znaleźć w Broad Court przy Bow Street, a jeśli nie ma mnie w domu, każdy dowie się o mnie przy wejściu dla aktorów. Niech to diabli! Znają mnie chyba przy wejściu dla aktorów, co? Wszyscy widzieli mój portret w sklepie z cygarami tuż za rogiem ulicy. Pisały o mnie gazety, co? Mówić! Dobre sobie! Zaraz wam coś powiem! Gdybym się dowiedział, że jakiś mężczyzna igra z uczuciami mojej córki, nie potrzebowałbym słów. Poradziłbym sobie z nim bez słów. Tak! Oto mój sposób! Mówiąc to pan Snevellicci zaciśniętą pięścią wymierzył lewej swej dłoni trzy silne ciosy, a potem wielkim i wskazującym palcem pociągnął za jakiś wyimaginowany nos, po czym jednym haustem wychylił nową szklankę. — Oto mój sposób! — powtórzył na zakończenie. Większość znakomitych ludzi ma swoje słabostki, prawdę więc rzekłszy pan Snevellicci nie stronił od trunków, albo też, by niczego nie skrywać, w ogóle rzadko bywał trzeźwy. W pijaństwie swym rozróżniał trzy wyraźne fazy zamroczenia: godną, kłótliwą i uczuciową. Pełniąc czynności zawodowe nie przekraczał nigdy fazy godnej, lecz w kołach prywatnych znajomych pozwalał sobie na wszystkie trzy, przerzucając się z jednej do drugiej z gwałtownością często dość krępującą dla osób, które go bliżej nie znały. I teraz więc, wychyliwszy następną szklankę, uśmiechnął się do całego zgromadzenia, beztrosko zapominając, że przed chwilą okazywał wojownicze skłonności, i z wielkim ożywieniem zaproponował natychmiast: „Zdrowie dam!" — Kocham je — mówił pan Snevellicci rozglądając się wkoło. — Kocham je wszystkie. — Nie, nie wszystkie — sprzeciwił się łagodnie pan Lillyvick. — Tak, wszystkie — powtórzył pan Snevellicci, — Widzi pan, odnosiłoby się to również i do zamężnych dam — rzekł pan Lillyvick. — Kocham i zamężne damy, mój panie — powiedział pan Snevellicci. Poborca zmierzył otaczające go twarze wzrokiem pełnym powagi i zgorszenia, jak gdyby chciał powiedzieć: „Cóż to za człowiek!", a jednocześnie wyrazić pewne zdziwienie, że pani Lillyvick nie zdradza widocznych objawów zgrozy i oburzenia. — Jak ty komu, tak on tobie — ciągnął pan Snevellicci. — Kocham damy i one mnie kochają. I cóż jeszcze uczynił pan Snevellicci? Jak gdyby ostatnie jego słowa nie dowodziły zupełnego lekceważenia wszelkich zasad moralnych i nie były dostatecznym wyzwaniem, rzuconym owym zasadom, pan Snevellicci mrugnął — mrugnął jawnie i otwarcie — mrugnął prawym okiem do Henrietty Lillyvick! Zupełnie oszołomiony poborca opadł na krzesło. Gdyby mrugnął ktoś do niej jako do Henrietty Petowker, byłoby to w najwyższym stopniu nieprzystojne, lecz — jako do pani Lillyvick!... Kiedy o tym myślał i zlany zimnym potem zastanawiał się, czy czasami nie śni, pan Snevellicci mrugnął po raz drugi, a potem przepił milcząco do pani Lillyvick i ponad wszelką wątpliwość..