Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

- Odeszła. Parę minut temu. Patrzyłam w pustą twarz Emmeline. Właściwie nic się nie zmieniło. Jej blizny wciąż były gniewnie czerwone; wargi wciąż były tak samo wykrzywione; oczy wciąż zielone. Dotknęłam wykręconej, pokrytej poparzeniami dłoni, jej skóra była jeszcze ciepła. Czy naprawdę odeszła? Ostatecznie i nieodwołalnie? Zdawało się to niemożliwe. Chyba nie opuściła nas całkowicie? Chyba coś z niej pozostało, by nas pocieszyć? Czy już żadne zaklęcie, żaden talizman, żaden magiczny zabieg nie przywróci jej do życia? Czy już nie mogę powiedzieć nic, co by do niej dotarło? Ciepło jej ręki natchnęło mnie wiarą, że może mnie jeszcze usłyszeć. Ciepło jej ręki wyzwoliło z mojej piersi słowa, potykające się jedno o drugie, by dolecieć do ucha Emmeline. - Odnajdź moją siostrę, Emmeline. Proszę, znajdź ją. Powiedz jej, że na nią czekam. Powiedz jej... - Gardło zbyt mi się zacisnęło, by przepuścić wszystkie te słowa, i dławiły mnie, tłocząc się niecierpliwie. - Powiedz jej, że za nią tęsknię! Powiedz jej, że jestem taka samotna! - Słowa wydobywały się gwałtownie, natarczywie z moich ust. Żarliwie przefruwały przestrzeń między nami, ścigając Emmeline. - Powiedz jej, że już nie mogę dłużej czekać! Powiedz jej, żeby przyszła. Ale było już za późno. Przepaść się już otworzyła. Niewidzialnie. Nieodwołalnie. Nieubłaganie. Wyrywające się ze mnie słowa fruwały jak ptaki obijające się o szklaną szybę. - Moje biedne dziecko. - Poczułam na ramieniu lekkie dotknięcie dłoni panny Winter, a kiedy płakałam nad trupkami swych porozbijanych słów, jej ręka nadal na nim pozostała. W końcu otarłam oczy. Pozostało mi tylko parę słów. Brzęczących samotnie, bez swoich dawnych towarzyszy. - Była moją bliźniaczką - powiedziałam. - Była tutaj. Proszę spojrzeć. Podciągnęłam sweter wetknięty w spódnicę i wystawiłam na światło swój bok. Moją bliznę. Mój półksiężyc. Blady, srebrnoróżowy, mieniący się perłowo. Ślad rozdzielenia. - To tutaj była. Tu byłyśmy połączone. Rozdzielono nas. I ona umarła. Nie mogła żyć beze mnie. Poczułam muśnięcie palców panny Winter na moim półksiężycu, a potem pełne czułego współczucia spojrzenie. - Rzecz w tym... - ostatnie słowa, naprawdę ostatnie, potem nigdy nie będę już musiała niczego mówić - że chyba nie mogę bez niej żyć. - Dziecinko. - Panna Winter patrzyła na mnie. Unosiłam się w głębiach współczucia w jej oczach. Nie myślałam o niczym. Powierzchnia mojego umysłu była doskonale spokojna. Ale pod powierzchnią coś się kotłowało. Poczułam ruch prądów głębinowych. Przez lata na dnie leżał wrak, rdzewiejący statek ze swoim ładunkiem trupich kości. Teraz się przesunął. Ja go poruszyłam, a to wywołało zawirowania, które podniosły z dna chmury piachu, drobiny żwiru kłębiące się zawrotnie w ciemnej zmąconej wodzie. Panna Winter przez cały czas wpatrywała się we mnie przeciągłym zielonym spojrzeniem. Potem, bardzo powoli, piasek opadł, a woda zaczęła znów się uspokajać, powoli, bardzo powoli. I kości znów spoczęły w zardzewiałym grobowcu. - Spytała mnie pani kiedyś o moją historię - powiedziałam. - A ty mi powiedziałaś, że nie masz żadnej historii. - Teraz pani wie, że mam. - Nigdy w to nie wątpiłam. - Uśmiechnęła się blado, ze smutkiem. – Kiedy cię tutaj zapraszałam, sądziłam, że już znam twoją historię. Przeczytałam twój esej o braciach Landierach. Był taki dobry. Wiedziałaś tyle o rodzeństwie. Pomyślałam sobie, że to bezpośrednia wiedza. A im bardziej się wczytywałam w ten esej, tym mocniejszego nabierałam przekonania, że musisz mieć bliźniaczkę. Więc wybrałam cię na swojego biografa. Bo jeśli po tylu latach opowiadania różnych historii skusi mnie, by cię okłamać, ty mnie na tym przyłapiesz. - Przyłapałam panią. Skinęła głową, spokojna, smutna, niezdziwiona. - Najwyższy czas. Jak wiele wiesz? - To, co mi pani powiedziała. Tylko wątek poboczny, jak się pani wyraziła. Opowiadała mi pani wtedy historię Isabelle i jej bliźniaczek, a ja nie zwróciłam na to uwagi. Charlie i jego szaleństwa były tylko wątkiem pobocznym. A pani wciąż przywoływała Jane Eyre. Książkę o kimś obcym w rodzinie. O osieroconej kuzynce. Nie wiem, kto był pani matką. I jak się pani znalazła w Angelfield bez niej. Potrząsnęła smutno głową. - Wszyscy, którzy by mogli odpowiedzieć na te pytania, pomarli, Margaret. - Nic pani nie pamięta? - Jestem człowiekiem. Tak jak wszyscy ludzie, nie pamiętam swoich narodzin. Kiedy sobie uświadamiamy własne istnienie, jesteśmy dziećmi i nasze przyjście na świat jest czymś, co się zdarzyło całą wieczność temu. Jesteśmy jak spóźnialscy w teatrze; musimy nadrabiać niewiedzę, odgadując początek na podstawie dalszych wydarzeń. Jakże często powracałam do granic pamięci i zaglądałam w mrok po tamtej stronie! Ale nie tylko wspomnienia cisną się nad tą granicą. Wszelkiego rodzaju urojenia zamieszkują tę krainę. Koszmary nocne samotnego dziecka. Baśnie przyswojone przez umysł spragniony opowieści. Fantazje małej dziewczynki obdarzonej wyobraźnią, pragnącej sobie wyjaśnić to, co niewytłumaczalne. Jakąkolwiek historię mogłam odkryć na tej granicy niepamięci, nie udaję sama przed sobą, że jest prawdziwa. - „Wszystkie dzieci mitologizują swoje narodziny". - Właśnie. Jedyne, czego mogę być pewna, to to, co mi powiedział John Łopata. - A co on pani powiedział? - Że pojawiłam się jak zielsko między dwoma krzakami truskawek. Opowiedziała mi tę historię. Ktoś plądrował w truskawkach. Nie ptaki, bo one dziobały i pozostawiały podziurawione owoce. I nie bliźniaczki, bo one deptały po roślinach i zostawały ślady stóp na ziemi. Nie, to jakiś zwinny złodziejaszek skubnął po truskawce to tu, to tam. Zręcznie, niczego nie niszcząc. Inny ogrodnik nawet by tego nie zauważył. Tego samego dnia John dostrzegł kałużę wody pod ogrodowym kranem. Z kranu kapało. Zakręcił go mocniej