Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

— Jeżeli tylko o to chodzi, nie ma problemu. Ludzie zawsze się skarżyli, że mam mocne nerwy. Niech mi wolno będzie nadwyżkę odstąpić pani. Co trzeba zrobić? — To rzeczywiście jest proste. Jeżeli mój stryj nie żyje, a ten człowiek jest oszustem, to prawdziwy stryj jest pochowany w grobowcu rodzinnym. Po prostu trzeba grobowiec otworzyć i zajrzeć. Święty zmarszczył brwi. — Czy to automatycznie wynika jedno z drugiego? Czy nie byłoby bardziej prawdopodobne, że oni go pochowali gdzie indziej, pod innym nazwiskiem? — Och, nie! Nie mogę uwierzyć, żeby się posunęli aż tak daleko. Pan nie wie, do jakiego stopnia na Sycylii przestrzega się tradycji we wszystkim, a szczególnie w rodzinie tak starej jak moja. Nawet jeżeli donna Maria i Lo Zio pozwolili temu Alessandrowi Destamio podawać się za mego stryja dla pieniędzy albo dla jakiegoś innego powodu (a nie mógłby tego zrobić bez ich pomocy), nic nie zmusiłoby ich, aby zgodzili się pochować mego prawdziwego stryja pod fałszywym nazwiskiem i poza grobowcem, gdzie chowano wszystkich członków rodu Destamiów od trzystu lat. Byłoby to prawie świętokradztwem. Simon zastanawiał się nad tym, manewrując delikatnie nożem i widelcem przy ostatnim smakowitym kąsku. Z punktu widzenia psychologicznego było to możliwe. I mafia z łatwością mogłaby to zaaranżować dla zaspokojenia ortodoksyjnych skrupułów zainteresowanych bliskich krewnych — z lekarzem, który by pod przymusem wystawił fałszywe świadectwo zgonu, i księdzem należącym do mafii, który by odprawił pogrzeb o północy. To było możliwe. A zarazem zdawało się w tej chwili najlepszym sposobem dokonania następnego posunięcia. — Czy pani uczestniczyłaby w naruszeniu spokoju przodków śpiących snem wiecznym w mauzoleum? A przynajmniej pokazała mi, gdzie to jest i przymknęła na to oko? — Pojadę z panem. Posiłek dobiegł końca, ukoronowany na deser świeżymi żółtymi brzoskwiniami w ich szczytowej porze cudownie słodkiej dojrzałości, po czym Gina poprosiła o kawę, a Święty odmówił, woląc poprzestać na czystym smaku owocu i końcowym kieliszku wina. — Kiedy pani będzie miała ochotę wstać od stołu — powiedział — myślę, że może byśmy się ubrali i wyruszyli na inspekcję tego lokaliku? Proszę wybaczyć to wyrażenie. Tak czy owak nie możemy od razu pływać niesamowicie objedzeni. Tak więc po chwili znów dojechali z powrotem prawie do samego Palermo, skręcając według wskazówek Giny, przy czym Święty notował każdy zakręt na mapie naszkicowanej w mózgu, którą mógłby bez wahania odtworzyć, kiedy tylko zaszłaby tego potrzeba, w dzień czy w nocy. W świetle dziennym zamajaczyła kępa wysmukłych cyprysów, które stanowią znak rozpoznawczy wszystkich cmentarzy we Włoszech, zawczasu zapowiadając bliskość celu, a kiedy niemal już byli na miejscu, żałobny kondukt, który wynurzył się z zakurzonej bocznej drogi, uzupełnił identyfikację, ale jednocześnie zablokował praktycznie dalszą drogę. Karawan — w przeciwieństwie do ulubionych przez amerykańskich przedsiębiorców pogrzebowych cadillaków — podobny z sylwetki do jamnika, był wspaniałym średniowiecznym wehikułem, wznoszącym się dobrych dziesięć stóp od ziemi, z dekoracją wyrzeźbionych kwiatów i aniołków, tworzących obramowanie wielkich szyb rozmiaru witryn sklepowych, które we wnętrzu ukazywały wyraźnie trumnę tonącą w powodzi kwiatów. Ciągnęły go dwa powłóczące nogami czarne konie w uprzęży odpowiednio dobranej, a ich głowy pochylone były pod ciężarem ogromnych piór tej samej ponurej barwy. Za nimi wlókł się korowód żałobników. Pierwsze szły kobiety, identycznie przystrojone w spłowiałe czarne suknie i w czarnych chustkach na głowach, niosąc kwiaty na długich łodygach albo świece. Dla nich była to wielka okazja do wyjścia z domu, ale żadna z nich nie miała suchych oczu. Potem szli mężczyźni — kilku w czarnych odświętnych ubraniach; niewątpliwie najbliższa rodzina, podczas gdy reszta zachowała większą swobodę, występując bez marynarki, a niektórzy do tego stroju dodali pełen szacunku akcent w postaci czarnych opasek na ramieniu. Sporej liczbie tych ostatnich nie udzielił się posępny nastrój ceremonii i gawędzili z ożywieniem, jak gdyby dołączyli do orszaku tylko z chwilowego braku innej atrakcji, czy też że obowiązki towarzyskie wymagały ich obecności, lecz bez niepohamowanego okazywania żalu. Simon zatrzymał wóz na brzegu drogi i powiedział: — Równie dobrze moglibyśmy stąd pójść na piechotę zamiast wlec się za nimi. Pomógł Ginie wysiąść, po czym z łatwością dogonili orszak żałobny bez gorszącego pośpiechu i prześliznęli się obok niego przez bramę cmentarną. Simon przechodząc przyjrzał się jej dokładnie i zauważył, że nie było żadnego zamka: wydawało się mało prawdopodobne, aby zabezpieczano ją w jakiś inny sposób, co najwyżej mogła być zamknięta w innych porach przed zbłąkanymi psami. — Nasz grobowiec jest tam — pokazała Gina. Nie tyle był to grobowiec, co mauzoleum, które zajmowało cały duży narożnik cmentarza, budowla z granitu i marmuru tak imponująca, że Simon początkowo wziął ją za rodzaj kaplicy. Wejście stanowiły drzwi ze sztab z brązu, które bardzo dobrze mogłyby służyć jako brama więzienna, — za nią to, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak wąski korytarz, wiodło prosto przez środek grobowca do niewielkiego ołtarza na przeciwległym krańcu, a za nim znajdował się witraż takich rozmiarów, żeby przepuścić minimum odpowiedniego światła. Dopiero po jednej czy dwóch sekundach, kiedy oczy jego przyzwyczaiły się do półmroku, zdał sobie sprawę, że przejście było w rzeczywistości tylko ciasną przestrzenią do poruszania się pomiędzy rzędami stłoczonych sarkofagów, poustawianych jeden na drugim, jak warstwy dużych cegieł, i sięgających miejscami aż do sufitu. — Zdaje się, że trochę tu ciasno — zauważył