Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Późnym popołudniem ciężarówka jest załadowana. Wcześniej niż przed jedenastą nie dojedziemy do Barsaloi. Pakuję do landrowera rzeczy, które mogą się potłuc, jak woda mineralna, coca-cola i fanta, a ponadto pomidory, banany, chleb, Omo, margarynę, herbatę i inne produkty. Auto jest wypełnione po dach. Nie jadę okrężną drogą, tylko przez las, bo w ten sposób mogę być za dwie godziny w Barsaloi. Lketinga siedzi w ciężarówce, gdyż ma uzasadnione podejrzenia, że towar może gdzieś zniknąć po drodze. Łowczy i dwie kobiety jadą ze mną. Ponieważ samochód jest załadowany po brzegi, włączam napęd na cztery koła, kiedy podjeżdżam w lesie pod górę. Muszę się dopiero przyzwyczaić do prowadzenia auta z takim ciężarem, bądź co bądź jest tego siedemset kilogramów. Czasami przejeżdżamy prosto przez kałuże, które tutaj, w gąszczu, rzadko całkiem wysychają. Łąka, na której kiedyś spotkałam bawoły, jest dzisiaj pusta. Rozmawiam w suahili z łowczym o sklepie, ciężko nam to idzie. Niedaleko "zbocza śmierci" pojawia się stroma serpentyna. Kiedy skręcam do wąwozu, stoi przed nami wielki, szary mur. Hamuję jak opętana, jednakże przeładowany samochód zsuwa się siłą bezwładności powoli w kierunku słonia. Stop, stop the car! - krzyczy łowczy. Próbuję wszystkiego, łącznie z ręcznym hamulcem, który nie funkcjonuje jednak najlepiej. Zatrzymujemy się w końcu jakieś trzy metry przed olbrzymim zadem. Zwierzę próbuje obrócić się na wąskiej drodze. Szybko wrzucam wsteczny bieg. Kobiety piszczą z tyłu i chcą wysiadać. Słoń obrócił się już i patrzy na nas oczami jak guziki. Wznosi trąbę i ryczy. Jego wielkie ciosy sprawiają niesamowite wrażenie. Samochód powoli pełznie do tyłu, znajdujemy się teraz w odległości sześciu metrów od słonia. Łowczy uprzedza jednak, że bezpieczni będziemy dopiero wtedy, gdy staniemy się niewidzialni, co oznacza: gdy znikniemy za zakrętem. Ponieważ samochód załadowany jest do pełna i nie ma bocznego lusterka, nie widzę, co dzieje się za mną. Tak więc łowczy musi mną kierować, a ja mam nadzieję, że dobrze interpretuję jego znaki. W końcu odległość jest tak znaczna, że nie widzimy słonia, jedynie go słyszymy. Dopiero teraz czuję, jak bardzo drżą mi kolana. Nie chcę nawet myśleć o tym, co by się stało, gdyby samochód wjechał na słonia albo gdyby podczas wycofywania się zgasł mi nagle silnik. Łowczy ciągle czuje zapach słonia. Jak na ironię, nie ma dzisiaj przy sobie broni. Znajdujemy się teraz osiemdziesiąt metrów dalej, ale wciąż słyszymy, jak słoń łamie drzewa. Gdy na dłuższą chwilę za pada cisza, łowczy podkrada się do zakrętu. Wraca i zdaje relację, że słoń broni swojego rewiru i beztrosko pasie się na drodze, a na lewo i prawo od niego leżą małe drzewa. Stopniowo robi się ciemno. Gzy nie dają nam spokoju, tną straszliwie. Oprócz łowczego nikt nie wysiada. Godzinę później słoń nadal znajduje się na drodze. Denerwuje mnie to, gdyż mamy przed sobą jeszcze długą drogę i muszę ciężko załadowanym autem pokonać w ciemnościach kamieniste zbocze. Gdy sytuacja nie ulega zmianie, łowczy zbiera duże kamienie i podkrada się ponownie do zakrętu, skąd rzuca nimi w kierunku gęstego lasu, co wywołuje głośny stukot. Wkrótce potem słoń wreszcie opuszcza drogę. W Barsaloi zajeżdżam od razu pod sklep i wyładowuje towary w świetle reflektorów. Dzięki Bogu pomaga mi kilku ludzi. Nareszcie mogę pójść do naszej manyatty. Jakiś czas później przychodzi chłopak z sąsiedztwa i donosi, że widział w oddali dwa światła. Również starszy brat Lketingi wypatruje oczy. Wszyscy czekają w napięciu. Nie długo tu będzie! Pierwsza ciężarówka Samburu! Idę z bratem do sklepu, aby tam zaczekać. Zjawia się także weterynarz i przynosi z chaty lampę naftową. Stawiamy ją na ladzie i z miejsca w sklepie robi się przytulnie. Zastanawiam się, gdzie co wyładujemy i ułożymy. Coraz więcej ludzi kręci się wokół sklepu i czeka na lori. W końcu nadjeżdża z hałasem. Jest to dla mnie doniosła chwila i jednocześnie ogarnia mnie uczucie szczęścia, kiedy pomyślę, że oto w Barsaloi stoi sklep, w którym zawsze będzie można kupić coś do jedzenia. Od teraz nikt nie będzie musiał głodować, gdyż żywności jest w bród. Lketinga wysiada dumny z ciężarówki i pozdrawia kilku ludzi, w tym łowczego. Z przerażeniem wysłuchuje jego opowieści, a potem podchodzi do mnie i ze śmiechem pyta: "Hello, żono, rzeczywiście widziałaś słonia?". "Pewnie, że tak!". Chwyta się za głowę. "A to dopiero! Bardzo niebezpieczne, naprawdę, Corinne, bardzo niebezpieczne!". "Tak, wiem, ale teraz wszystko już w porządku" - odpowiadam i rozglądam się, kto mógłby pomóc w rozładunku. Prowadzone są rokowania, wybieramy trzech mężczyzn, którzy również u Somalijczyków w ten sposób od czasu do czasu zarabiają pieniądze. Najpierw zostają rozmieszczone worki z ziemniakami i ryżem, a pomieszczenie na zapleczu, które ma służyć za magazyn, na pełnia się workami mąki kukurydzianej i cukru. Pozostałe produkty składamy z przodu sklepu. Panuje ożywiony ruch. Pół godziny później ciężarówka jest pusta i rusza w całkowitych ciemnościach w drogę powrotną do Maralalu. Stoimy w totalnym chaosie, między Omo a paczkami herbaty. Pojawiają się pierwsi klienci i chcą kupić cukier. Odmawiam jednak sprzedaży, gdyż jest zbyt późno i najpierw musimy posprzątać. Zamykamy sklep i udajemy się do manyatty. Wstajemy rano i jak zazwyczaj siedzimy ze zwierzętami w słońcu, gdy kilka kobiet zbliża się do nas. Lketinga pyta, o co chodzi. Chcą wiedzieć, kiedy otworzymy sklep