Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Anioły najbardziej rozumne mają ubrania przejrzyste i zarazem połyskujące, jakby zrobione z płomienia lub światła. Anioły niższych szczebli noszą szaty białe. - Boże, toż to cała rewia mody! - zaśmiała się Anna, lecz zaraz spytała z powagą: - Więc istnieją Anioły bardziej i mniej rozumne? Myślałam, że wszystkie są doskonałe! - A jednak Swedenborg pisze o nich tak, jakby i one podlegały rozwojowi, według niego niektóre są już w pełni ukształtowane, a inne przypominają nieopierzone pisklęta - mówił Jan. Przed oczami mimo woli zobaczył łabędzie, ujrzał ich lot nad stawem, usłyszał muzykę ich skrzydeł i zatęsknił do tego widoku. “Pójdę tam jutro”, postanowił. - Może nasz Bezdomny Anioł jest właśnie takim anielskim pisklęciem i dlatego przydarzyła mu się ta nieszczęsna przygoda? - zadumała się Anna i odruchowo dodała: - Na szczęście mój Anioł jest rozumny, widziałam jego przejrzystość… Jan zerknął z ukosa na żonę i udał, że nie słyszy. - A teraz słuchaj… - zaczęła Anna z naciskiem, po czym dobitnie wyrecytowała: - “Nie będziemy przeszkadzać, byłeś nie przekroczył następnej granicy”. Czy to jest przesłanie dla ciebie? - Powtórz - zażądał Jan, Anna zaś powoli, jeszcze raz powtórzyła zdanie, które słyszała we śnie. Jan pokręcił głową. - To nie dla mnie - odparł, o nic więcej nie pytając. Czuł, że dla dobra jego córki będą teraz w tym domu tajemnice, których nie należy dociekać. - Chyba wiem, komu mam to powtórzyć - stwierdziła po namyśle Anna. Włożyła płaszcz i wyszła. Wokół opustoszałej zazwyczaj łąki, koło zrujnowanego domostwa, kłębił się tłumek mieszkańców osiedla i już z daleka dobiegł Annę gwar ich głosów. Wybijał się zdecydowany, ale zdesperowany alt babci. Zaniepokojona Anna przyśpieszyła kroku i gdy podeszła bliżej, ujrzała, że przed ruderą stoi karetka pogotowia. Bezdomny jak zwykle siedział na progu, lecz obok niego w białym kitlu stał ich osiedlowy sąsiad i zarazem lekarz z tutejszego rejonu. Z namaszczeniem, powoli mierzył Bezdomnemu tętno, patrząc równocześnie na swój zegarek, a tymczasem jego małżonka spierała się głośno z babcią. Niestety, Anna wyczuła, że pozostałe osoby - sąsiedzi z pobliskich domków, sekundują lekarskiemu małżeństwu, a nie jej matce. Może tylko Pani Sama była po jej stronie, ale nie umiała tego wyrazić inaczej, jak tylko nerwowym splataniem i rozplataniem rąk, no i swą obecnością. - …nie wolno tego robić wbrew jego woli! - krzyczała starsza pani. - Nie można go tu zostawić na kolejną zimę. Podobno idą ostre mrozy. Zamarznie - odpierała argumenty babci żona lekarza. - Tu nawet nie ma pieca! - krzyknął dentysta. - A gdyby był, to przecież ten biedny głupek wywoła pożar i spłonie! Dziwię się, że do tej pory jeszcze nic takiego się nie stało! - Właśnie - przytaknęła żona właściciela supermarketu. - Nie słyszała pani, ilu bezdomnych zamarzło ostatniej zimy, a ilu wznieciło pożary, choćby na działkach? A ten tkwi tu od tylu lat, i nikt się nim nie interesuje, ani opieka społeczna, ani władze… To bardzo dobry pomysł, proszę mi wierzyć. - Jaki pomysł? - wtrąciła z niepokojem, Anna. - Oni chcą go zabrać i odwieźć do… gdzie to jest? - spytała nerwowo babcia. - Nieważne gdzie, ale tam umyją go, uczeszą, odwszą i nakarmią. Dostanie czyste łóżko i trzy posiłki dziennie - obwieściła z urazą żona lekarza, patrząc niechętnie na babcię. - Ale co to za miejsce?! gdzie to jest?! - zawołała zrozpaczona Anna. - To po prostu specjalny ośrodek opieki nad niedorozwiniętymi - odparł lekarz. Skończył mierzenie tętna i dał znak sanitariuszom. - Ależ on nie jest niedorozwinięty! - krzyknęła Anna w panice. - Powtarzam im to samo! Jest całkiem normalny i daje sobie radę. Pomagamy mu i zostawcie go w spokoju - wsparła ją zdenerwowana babcia. - Normalny? Kuleje, jest chudy jak szczapa, blady jak śmierć, nie słyszy, nie mówi, nie rozumie… - zaczęła wyliczać żona dentysty, lecz Anna jej przerwała: - Mówi! I słyszy! - I rozumie więcej, niż myślicie - znów wsparła ją babcia. - To niech coś powie! Bardzo proszę! - wzruszył ramionami lekarz. - Niech protestuje! Tymczasem, jak panie widzą, wygląda nawet na zadowolonego. Dopiero teraz spojrzeli na Bezdomnego. Rzeczywiście: nie uciekał ani się nie bronił, gdy sanitariusze, z pewnym obrzydzeniem, brali go pod ręce. Pokornie i zarazem spokojnie pozwolił się prowadzić do samochodu. - Niechże pani coś powie! - krzyknęła babcia do Pani Samej. - Niech pani go broni tak jak my! Przecież go pani lubi, wiem o tym! Pani Sama otwarła usta, lecz wydobyła z nich tylko cichutkie dwa słowa: - Lubię go. Sanitariusze zbliżali się do karetki. - Chwileczkę! - krzyknęła Anna. - Muszę mu coś powiedzieć! Lekarz wzruszył ramionami. - To tak, jakby pani mówiła do ściany