Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Do południa będzie śmierdzieć, a o popołudniu wolała nawet nie myśleć. — No i co osiągnęłaś, Kira? — zapytał Vasil. W jego głosie pobrzmiewała pewność, że nie osiągnęła nic. Kira zatrzymała się u stóp rampy i świadomie rozpięła kombinezon do końca. Wygramoliła się z niego, poukładała i złożyła segmenty, potem spojrzała na wszystkich. Na mokrym ubraniu czuła lekki oddech wiatru. — Wciąż powtarza, że to dla niej niedobry moment i że powinniśmy wrócić jutro. Myślała, że przybyliśmy zabić miejscowych, ponieważ oni zabili ludzi z tamtej kolonii. — Czy wyjaśniłaś jej cel naszej misji? — spytał Vasil. — Próbowałam. Nie jest zbyt mądra, niewykształcona i, jak powiedział doradca, zapewne trochę zaburzona. Bardzo stara, powiedziałabym, ale nie sędziwa w normalnym znaczeniu tego słowa. Niezbyt tego dużo, jak na początek. — Powiedziawszy to, Kira poczuła ukłucie winy. Czy staruszka naprawdę jest głupia lub szalona… czy też ona, Kira, wyładowuje po prostu swoje niezadowolenie na kimś, kto spowodował jej zakłopotanie? — Ona nie ma prawa kazać nam czekać — powiedział Vasil. — Jeśli chcemy, by z nami współpracowała — oświadczył Ori — rozsądniej będzie poczekać. To jej teren, w pewnym sensie. Żyła tu przez długi czas. Jako antropolog… Vasil rzucił mu spojrzenie pełne złości. Bilong wydobyła z piersi dramatyczne westchnienie, które przyciągnęło uwagę obu mężczyzn. Choć raz, przyznała Kira, Bilong zrobiła coś, by uprzedzić kolejny pojedynek na udeptanej ziemi: Va—sil nie cierpiał, kiedy Ori nazywał siebie antropologiem zamiast specjalistą od oceny zaawansowania technologicznego. — Jest za gorąco, by nosić te kombinezony, a nikt do nas nie strzela. Chyba lepiej, żebyśmy czuli się swobodnie. — Bi long zaczęła zdejmować swój strój, świadomie czyniąc to z wdziękiem. Kira rzuciła okiem na doradców wojskowych, którzy wyglądali na zdegustowanych, ale nie odezwali się ani słowem. ROZDZIAŁ 15 Ofelia dowiedziała się w końcu od Błękitnego Płaszcza, co oznacza dziwne zachowanie jednego ze stworów. Jest w ciąży, potrzebuje gniazda. Przyjrzała się stworzeniu dokładnie; wciąż nie potrafiła odróżnić samicy od samca, nie mogła, skoro nosili te dziwne małe spódniczki. Przypuszczała, że pod spodem mają jakieś narządy, ale jej ciekawość nie była skierowana na te sprawy. U stworzenia, które miało już wkrótce rodzić, nie widziała ogromnego, nabrzmiałego brzucha, jaki kojarzyła z ciążą. Stwór wydrapał tunel w wysokiej trawie na brzegu rzeki, ale pozostali odradzali mu to miejsce. Ofelia potrafiła już zrozumieć niektóre z argumentów: wielkie kąsające istoty, które żyją w rzece, mogą pożreć małe. Pastwisko owiec leżało wprawdzie wystarczająco daleko od rzeki, ale porastająca je trawa była zbyt niska. Ciężarne stworzenie drapało ją pazurami z widocznym przygnębieniem, kopiąc połamane łodygi. Czemu by nie urodzić, w jednym z domów? Ofielia spróbowała przekazać tę myśl gestami i tymi kilkoma chrząknięciami i mruknięciami, które umiała teraz z siebie wydobyć. Błękitny Płaszcz wbił w nią wzrok, więc zastanowiła się, czy przypadkiem nie powiedziała czegoś obraźliwego. Wtedy Błękitny poprowadził ją do Centrum, do pomieszczeń szkolnych. Grzebał przez chwilę na półkach między książkami, aż w końcu znalazł tę, o którą mu chodziło. Ofelia wzięła ją do ręki. Teraz była to już rutyna. Jej było łatwiej przewracać kartki starych podręczników niż Błękitnemu, zwłaszcza kiedy wiedziała, czego szukać… a, jest. Ta książka opowiadała o dziecku, którego matka wyjechała do pracy do miasta i którym opiekowała się ciotka. Ofelia odwracała kartki, szukając ilustracji, którą, jak się domyślała, chciał znaleźć Błękitny, którą wybierał już przedtem wiele razy: na obrazku dziewczynka machała matce na pożegnanie, a ciotka trzymała rękę na jej ramieniu. Faktycznie, kiedy otworzyła książkę na tej stronie, Błękitny pazurem wskazał obrazek i postukał w książkę. — No, patrzę — powiedziała Ofelia. — Tyyhy — wymówił Błękitny swoją wersję słowa „ty”. Wskazał na ciotkę. Robił tak już wcześniej. Ofelia domyślała się, że oznacza to, że i ona zajmowała się innymi dziećmi niż tylko własne, co było prawdą. — Tak — powiedziała. — Robiłam to. Błękitny wydał teraz dźwięk, który Ofelia rozpoznawała już jako imię stwora w ciąży, choć sama nigdy nie mogła go dobrze wymówić: najbliższe oryginału były bulgot — cmok —ehem. Potem stwór wskazał na odchodzącą matkę. To było dosyć proste — Bulgot—cmok—ehem zostanie matką. Błękitny znów wskazał na ciotkę, potem na Ofelię. I ona będzie ciotką dla dziecka Bulgot—cmok—ehem? Na twarzy poczuła rumieniec. Mogło to być tylko honorowe stanowisko, ale… ałe miło z ich strony, że jej zaufali. — G’niazzzzdo… — Błękitny Płaszcz zatoczył ręką krąg, wyraźnie pokazując wnętrze budynku. — Tyyhy czootka. — Jeśli Bulgot—cmok—ehem założy gniazdo tutaj, Ofelia będzie ciotką? To dosyć czytelne, ale… wygląda to raczej na obowiązki niż honory