Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Twarz Arta. Pamiętała, że się odwrócił, spojrzał na nią, potem przez tylną szybę na jadący za nimi samochód i krzyknął: „Dodaj gazu, Leo!” A potem jego głos gdzieś zniknął. Sunday nie mogła w żaden sposób sobie przypomnieć, czy to Art przestał krzyczeć, czy też ona przestała słyszeć, bo poczuła, że traci przytomność. Tak, pamiętała, że usiłowała usiąść, gdy samochód zwalniał. Potem otworzyły się drzwi kierowcy. I już więcej nic nie potrafiła odtworzyć. To wszystko wystarczyło jednak, by zrozumiała, że nie znajduje się w szpitalu. Nie zdarzył się przecież żaden wypadek. Nie, to wszystko było bez wątpienia zaplanowane. Została porwana. Ale kto to zrobił. I dlaczego? Nie miała pojęcia, dokąd trafiła, było tu jednak wilgotno i zimno. Szmata, którą jej zarzucono na głowę, kompletnie ją dezorientowała. Potrząsnęła głową, by jakoś rozjaśnić myśli. Mijało już działanie środka, którym porywacze zdołali ją obezwładnić, wciąż jednak dręczył ją dokuczliwy ból głowy. Wiedziała już, że jest przywiązana do drewnianego krzesła. Czy siedzi tu sama? Tego nie mogła być pewna. Czuła, że ktoś jest w pobliżu, może nawet na nią patrzy. Pomyślała o agentach Secret Service. Czy Art i Leo także tu są? A jeśli nie, to co się z nimi stało? Wiedziała, że zrobiliby wszystko, by ją ochronić. Dobry Boże, nie pozwól, by ich zamordowano, modliła się cichutko. Henry! Sunday nie wątpiła, że Henry jest przerażony. Czy już wie, że zniknęła? Ile czasu minęło? Może parę minut, może kilka dni. Dlaczego to wszystko się stało? Co można zyskać, porywając mnie? – rozważała. Jeśli chodzi o pieniądze, Henry z pewnością zapłaci, ile trzeba. Miała jednak niejasne przeczucie, że w ogóle nie chodzi o pieniądze. Sunday poczuła dławienie w gardle. Ktoś tu jest, ktoś jest w tym samym pomieszczeniu. Usłyszała zbliżający się oddech. Poczuła, że ktoś się nad nią pochyla. Jakieś masywne, natrętne palce dotykały jej twarzy przez grubą szmatę, wodziły po jej szyi i włosach. Niski, ochrypły, ledwo słyszalny głos szepnął: – Wszyscy cię szukają. Wiedziałem, że tak będzie. Twój mąż. Prezydent. Secret Service. Węszą już wszędzie. Jak ślepe myszy. Tak, jak trzy ślepe myszy. I nie znajdą cię. W każdym razie nie znajdą cię przed przypływem, a wtedy to już nie będzie miało znaczenia. Henry nie odezwał się nawet słowem w czasie lotu do Waszyngtonu. Siedział samotnie w prywatnym przedziale samolotu, próbując skoncentrować się na tym, co ustalono na temat porwania Sunday, i usiłując coś wywnioskować z tych informacji. Wszelkimi sposobami usiłował zachować dystans wobec własnych wzburzonych uczuć i przeanalizować sytuację, tak jak analizował dziesiątki trudnych sytuacji w czasie swego urzędowania w Białym Domu. Trzeba się kierować rozumem, a nie emocjami. Działać jak chirurg: precyzyjnie i z pełną jasnością umysłu. Ale wówczas, na krawędzi rozpaczy, uświadomił sobie, że żaden chirurg nie operowałby własnej żony, wyjąwszy oczywiście przypadki niecierpiące zwłoki. Lękałby się, że uczucia uniemożliwią mu właściwy osąd sytuacji. Przyszły mu na myśl słowa wiersza: Śmiertelne dłonie, miłosne dłonie, Niczym muzyka musnęły mą szyję, Jak delikatna, stłumiona pieśń, Co gdzieś tam na dnie duszy żyje. Nie miał pojęcia, skąd pochodzi ten cytat, czuł jednak, że w jakiś sposób pasuje do sytuacji. Pomyślał o Sunday, o tym, jak łatwo zasypia, podczas gdy on jeszcze czyta w łóżku godzinami. Zdarzało się czasami, że zasypiała, gdy czytał jej coś na głos lub komentował jakiś artykuł, który go szczególnie wzburzył – przeglądał codziennie dziesiątki gazet. Pamiętał, że nie dalej jak ostatniej niedzieli miał ochotę podzielić się z żoną jakąś refleksją, ale zauważył, że już zasnęła. Mimo wszystko musnął delikatnie jej szyję palcami, mając nadzieję, że nie śpi jeszcze głęboko i przebudzi się, by go wysłuchać. Sunday westchnęła i, nie obudziwszy się, odwróciła się od niego, podkładając złożone dłonie pod głowę, okoloną rozrzuconymi na poduszce jasnymi włosami. Wyglądała tak uroczo, że siedział chyba pół godziny, wpatrując się w nią, całkiem oczarowany. Następnego ranka bardzo wcześnie zjedli śniadanie, bo Sunday miała wracać do Waszyngtonu. Henry wypominał jej żartem, że zlekceważyła go w nocy w ten sposób. Roześmiała się i powiedziała, że zawsze śpi jak suseł, bo ma czyste sumienie