Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Khalscy jeźdźcy doganiali ich. Spojrzał za siebie i dojrzał błyski metalu przebijające przez pył wzbity kopytami ich własnych rumaków. Nie ulegało wątpliwości, że khalowie - dosiadający lepszych rumaków - zajeżdżają je na śmierć, byle przeciąć im drogę; tak samo wyraźnie jak i oni widzieli rozciągającą się z przodu puszczę. Roh wysforował się znacznie przed pozostałych, jedynie garstka Hiua mogła dotrzymywać mu kroku. Jeździec przed Vanye przesadził krzew, który wyrósł nagle przed nimi lecz on, pamiętając o wykrotach, poszukał łatwiejszej drogi i ominął przeszkodę. Zagryzł wargę i nie przynaglił wierzchowca, utrzymując obrane tempo, a mimo to wyprzedził trzech Hiua. Obłoki kurzu wzbijały się nie tylko za nimi, lecz i od strony wschodniej, te były bliżej nich, co nie wróżyło nic dobrego. Inni również ujrzeli ten skrzący się jasno na równinie tłum zbrojnych, który tak nagle pojawił się na ich drodze, jakby za sprawą magii. Hiua wrzasnęli ostrzegawczo; kłuli i chłostali swe konie, wyczerpując je niemal do cna, tak jakby przez to mogli coś zyskać, pędząc po terenie, gdzie mogliby je okulawić nawet idąc stępa. Jakieś zwierzę potknęło się i upadło, tarasując sobą przejście następnemu. Vanye spojrzał za siebie; jeden z jeźdźców wywodził się z bagien, jego towarzysz zawrócił, by wziąć go na siodło, nie zwracając uwagi na drugiego - jednak wkrótce przeciążony wierzchowiec zgubił rytm kroku i zaczął coraz bardziej odstawać. Vanye zaklął; był Kurshinem, kochał konie i ze smutkiem przyjmował to, co się działo. To sprawka Roha, pozbawionego serca, jak to u Andurina, pomyślał; lecz tylko dlatego, że na kimś musiał wyładować swą złość za takie okrucieństwo. Pogodził się z tym i dotrzymywał im kroku, choć drobny wałach spływał potem, a jego własne wnętrzności i stawy przypominały mu boleśnie każdą zadaną mu na tej ziemi ranę. Przed nimi rozpostarła się szeroko puszcza, jednak qhals-cy konni zbliżyli się prawie na odległość strzału z łuku. Zafurkotały strzały, jednak nie dosięgły ich i poszły na marne. Łucznicy opóźniali jedynie swój pościg, niczego nie zyskując na taką odległość. Vanye już nie trzymał się w tyle: trzy, cztery wierzchowce, które biegły najbliżej czołówki, zgubiły krok i zostały za nim tuż przed skrajem puszczy, która być może leżała jeszcze w ich zasięgu. - Hai! - krzyknął, nagle spinając ostrogi. Wystraszony wałach odsądził się od wyprzedzanych i począł zmniejszać dystans dzielący go od czołówki, ścigając karą andurską klacz Roha. Vanye pochylił się głęboko, pomimo że strzały wciąż padały wkoło, niecelne. Puszcza otwierała się na wyciągnięcie ręki. Roh już wtopił się w zielony cień, a za nim Fwar i Trin; on dotarł tam czwarty, a dopiero za jego plecami pozostali, momentalnie zwalniając w splątanym gąszczu. Jednemu z jeźdźców się to nie udało i koń popędził dalej samotnie. Vanye uniknął nisko wiszącego konaru i przymusiwszy wyczerpanego wałacha, wysunął się do przodu. - Chodźcie - rzucił, dysząc ciężko, i nikt nie zaprotestował. Pomimo wyczerpania wałach stał pewnie na nogach. Zważając i na ziemię, i na wiszącą nad głową gęstwinę gałęzi, Vanye prowadził ich krętą ścieżką tak szybko, jak na to pozwalały wyczerpane zwierzęta; skręcał to tu, to tam - zszedł w dół zasypanego liśćmi zbocza i wspiął się pod górę innego. Za nimi, z trzaskiem tratowanych roślin, torując sobie drogę tam, gdzie jej nie było, do puszczy wjechało więcej jeźdźców. Byli to ich towarzysze lub co nieostroż-niejsi ze ścigających. Gdzieś z tyłu dobiegł go jęk człowieka, lecz Vanye nie obejrzał się za siebie; nie obchodziło go, kto go wydał. Oddech jego wałacha przypominał sapanie miechów kowalskich. Odczuwał całym ciałem, gdy zwierzęciu od czasu do czasu zatrzęsły się nogi z wyczerpania. Lekko trącał go obcasami, przemawiając doń w swym ojczystym języku, tak jakby zwierzę mogło zrozumieć mowę Morij. Obejrzał się. Roh wciąż trzymał się niedaleko, tuż za nim Fwar i Trin, a potem jeszcze dwóch konnych. Gdzieś poza polem widzenia zatrzeszczały krzewy. Na jego oczach z gęstwiny wyłonił się jeździec, który z trudem zszedł w dół zbocza - był to Minur; jego koń z ledwością stawiał kroki na łagodnym zboczu. Dotarł nad strumień tak płytki, że woda ledwie przykrywała kopyta koni. Jego koń chciał przystanąć, nie zezwolił mu jednak na to i zmusił do wejścia pod górę, gdzie - zgodnie ze swoimi przewidywaniami - natknął się na ścieżkę. Nie zmuszał wałacha do zwiększenia wysiłku, dbał jedynie o to, by szedł równym krokiem. Cienie stały się mroczniejsze, nie tylko z powodu gęstwiny, lecz i dlatego, że słońce chyliło się coraz niżej. Obrócił się w siodle i ujrzał, iż wciąż dotrzymują mu kroku Roh, Fwar, Trin, Minur i jeszcze kilku. Trzech z nich jechało najbliżej. Fwar także się obejrzał i gdy się ponownie odwrócił, z jego wzroku można było wyczytać, że w końcu zrozumiał. Vanye wbił ostrogę, schylił się nisko i ruszył ścigany okrzykami, tuż za sobą słysząc wciąż tętent kopyt. Ścieżka znów biegła w dół, obok powalonego drzewa. Wałach zmierzył skłon wzrokiem i spłoszył się. Vanye płynnym ruchem skrócił mu wodze i zawrócił w miejscu, ze świstem dobywając miecza. Fwar wjechał prosto na niego, także z nagim mieczem w dłoni. Vanye przypomniał sobie jego łuskową zbroję pod tuniką i ciął wysoko. Fwar odparował cios. Vanye wbił ostrogi, obronił się przed atakiem i ciął w dół, gdy jego wałach przysiadł na zadzie. Fwar krzyknął, zwalając się pod kopyta swego wierzchowca, który zaczął się cofać, gdy obok przebiegł inny koń bez jeźdźca. Zwierzęta zderzyły się i stoczyły po zboczu, zabierając ze sobą zaplątanego między nimi Fwar a. Trzeci był Minur. Vanye zawrócił potykającego się wałacha i odparował cios. Od wstrząsu aż zdrętwiały mu palce i ciął na ukos. Rozpacz dodała mu sił. Minur powinien próbować zasłony; nie zrobił tego. Długa klinga natrafiła na swej drodze jedynie na głowę