Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Phil wyrwał się Markowi spod ręki. - Co ty wygadujesz? Chyba najlepiej znam własnego syna. Mark zerknął na Glorię i znienacka wyminął Phila, kierując się w stronę wejścia na oddział. Phil jeszcze przez chwilę stał nieruchomo, potem rzucił się za nim. Mark wszedł na oddział i ruszył korytarzem, zaglądając w szklane szybki w drzwiach, dopóki za jedną z nich nie ujrzał Patricka. Potem podszedł wprost do stanowiska pielęgniarek. Klucze leżały na blacie, a dyżurna była pogrążona w lekturze gazety. O tej porze większość pacjentów leżała spokojnie - spała lub oglądała telewizję. Mark wziął klucze i zanim kobieta zdążyła zareagować, już wypróbowywał jeden po drugim w zamku separatki Patricka. - Proszę pana! - krzyknęła pielęgniarka. - Co pan wyprawia? - Zanim jednak przeszła połowę dzielącego ich dystansu, Mark zdołał otworzyć drzwi i wejść do środka. Pielęgniarka została odsunięta niegrzecznie na bok, kiedy Phil i Gloria weszli. - Tam nie wolno wchodzić! - krzyknęła jeszcze dyżurna. Phil wszedł i zobaczył, że Mark stoi u stóp Patrickowego łóżka. Chłopiec leżał przypięty potężnymi skórzanymi pasami. Mierzył Marka gniewnym spojrzeniem i syczał jak rozwścieczony wąż. Mark wskazał ręką na chłopca i powiedział kilka słów w jakimś obcym języku. Patrick wzdrygnął się i skulił w sobie, próbując odsunąć się od Marka, jakby przerażała go obecność tego mężczyzny. Pasy napięte były do ostateczności. Phil dotarł w pobliże Marka, lecz zanim zdołał go złapać, stało się coś, od czego serce zamarło w nim na chwilę. Po raz pierwszy od czasu choroby dojrzał w oczach chłopca błysk przenikliwej inteligencji. Z ust malca dobył się przeszywający dźwięk, kiedy ze wszystkich sił ciągnął za rzemienie, potem chłopiec popatrzył na Phila i przemówił: - Tato, on mi robi krzywdę. Gloria sapnęła z przestrachu i cofnęła się, łapiąc za futrynę drzwi. Mark ciągnął nieprzerwanie tę swoją melorecytację w języku, w którym Phil zaczął rozpoznawać galijski, staroszkocki lub staroirlandzki. Wtedy Patrick szarpnął mocno i jeden z pasów pękł. Trzy kolejne szarpnięcia i chłopiec wyswobodził się z krępujących go więzów. Przycupnął skulony przed oskarżycielsko wycelowanym palcem Marka, dziwnie przekrzywiając głowę, jakby wypowiadane słowa sprawiały mu fizyczny ból. Cofał się, dopóki nie dotarł do krańca łóżka, a i wtedy nie zatrzymał się, tylko zaczął tyłem wspinać się w górę po ścianie. Mark zaś nieprzerwanie celował weń palcem, wykrzykując do niego słowa w owym dziwnym języku. Gloria wrzasnęła, a pielęgniarka zbladła gwałtownie na widok chodzącego po ścianie dziecka. Obok kobiet przepchnęło się do środka dwóch postawnych salowych, jednak i oni stanęli jak wryci, kiedy ujrzeli chłopca wchodzącego tyłem na ścianę. Jeden z nich, potężny czarnoskóry mężczyzna, wyrzucił z siebie: - Jasna cholera! Pieprzony Spiderman! Wtedy zagrzmiał w sali głos Marka: - W imię Boga Wszechmogącego nakazuję ci zwrócić nam pacholę! - Nigdy! - wysyczał Patrick i cała jego postać zajarzyła się dziwnym blaskiem. - Zwróć nam pacholę! - rozkazał Mark. - Ugoda została zerwana! - wykrzyczało przyciskające się do ściany stworzenie. - Nie możesz mnie zmusić! Mark odwrócił się, wypatrzył dzbanek z wodą, którą natychmiast wylał na dziecko. - Niechaj oczyści cię woda! Niechaj zniweczy urok! Niechaj zniknie twój czar! Niech odejdzie odmieniec! Woda obryzgała chłopca i nagle zamiast Patricka do ściany tulił się stwór rozmiarów ośmioletniego chłopca - przysadzisty, gruby, o pająkowatych kończynach, wielkim, okrągłym brzuszysku i z ogromnym penisem. Głowę miał dwa razy większą od głowy dziecka, a na twarzy maskę wściekłości i nienawiści. Jego szerokie usta wykrzywiał obrzydliwy grymas, a spomiędzy ostrych zębów, widocznych nawet z drugiego końca pokoju, zwieszał się wielki, czerwony ozór. Spojrzenie żabich oczu o żółtych tęczówkach i czerwonych źrenicach miotało się po całej salce. Stworzenie miało stalowoszarą skórę, a po bokach głowy uszy przypominające wachlarze lub wielkie muszle. Palce na dłoniach i stopach wieńczyły długie, czarne szpony. Wyglądało jak wcielenie koszmarnego snu. Stwór odchylił głowę do tyłu, otworzył szerokie usta i zawył przeraźliwie jak klakson, a ten dźwięk rozniósł się daleko, pobrzmiewając jak głębokie dudnienie. Separatkę wypełnił odór zgniłych jaj