Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Tymczasem któryś z bliżej stojących łowców, krzyknął, że to sam Domowy stanął do walki po ich stronie, a choć stwór ich Domowego w niczym nie przypominał, jednak na łowców podziałało to mobilizująco. Rzucili się do walki z nowymi siłami, próbując przyjść z pomocą otoczonemu sprzymierzeńcowi. Ale na próżno. Zaatakowany jednocześnie przez kilkanaście wilków wężowy stwór runął, niczym podcięte drzewo i został rozdarty na strzępy, choć w przedśmiertnych drgawkach zadał jeszcze wiele morderczych ciosów, dziesiątkując napastników. Wilki w ferworze walki jednak nie patrzyły na zadawane im rany. One także potrafiły umierać z pieśnią na ustach, za to w rozwścieczonych ludzi wstąpił nowy duch. Nie załamali się i był to przełomowy moment bitwy. Wilki tym razem naprawdę zaczęły się wycofywać, pozostawiając skonsternowanego Welesa samego na placu boju. Choć minęły tysiąclecia, od czasu, gdy ostatni raz widział dhugów, natychmiast rozpoznał obcego, ale tym bardziej niczego nie rozumiał. Sądził, że dhugowie są dawno wymarłą rasą, rasą która nienawidziła ludzi, więc ten niespodziewany sojusz był kolejnym powodem do jeszcze głębszej konsternacji. Na szczęście dla Welesa jego wściekłość wzięła górę nad zadumą. Jeszcze chwila, a zostałby całkowicie odcięty od swych oddziałów. Rozejrzał się po pobojowisku i zrozumiał, że po raz kolejny przegrywa, choć walka jeszcze się nie skończyła. Spora sfora zapędziła młodego Jarowita na otwarte pole, ale, na nieszczęście dla napastników, tuż obok leżał olbrzymi drąg. Zdesperowany młodzian sięgnął po tę solidną deskę ratunku i zaczął nią wywijać, jak poprzednio dhug swym ogonem, zabijając większość atakujących go wilków, aż powstał wokół niego wał trupów, na którym Jarowit stał, niczym legendarny Wyrwidąb, zyskując jednak dużo mniejszą chwałę. Ale to wystarczyło, dopiero co owdowiałej naczelnikowej, by doznać krótkiej chwili uniesienia. Później już było gorzej. Gadocha może nie rozczarowała się aż tak bardzo, wszak uniesienie... to uniesienie, jednak już pierwszej nocy zrozumiała, jak wielka różnica dzieli Jarowita i Peruna. Następnej nocy już nie było. Gadocha bez żalu odstąpiła świeżo upieczonego bohatera swej najmłodszej córce. Tej wszak i tak było wszystko jedno. Zimną rybą pozostała do śmierci. Dużo więcej za to Jarowit zyskał w oczach łowców. Ostatecznie dla nich ważniejsze były jego bitewne przewagi, łowieckie talenty i siła, niż to, o czym i tak nie mieli zielonego pojęcia. Wkrótce wybrali go naczelnikiem osady. Nie był to najgorszy wybór, było wielu gorszych, niestety, nie było nikogo lepszego. Najlepiej na to stanowisko nadawałby się Jarowit ojciec, niestety, Jarowit miał pecha. W ostatniej fazie bitwy stanął na drodze umykającego Welesa. Nikt nie mógł powiedzieć, że Jarowit nie umarł godnie. Pierwszy raz od wielu lat znalazł się w swym żywiole. To było od razu widać. Każdy jego ruch, każde pchnięcie, każdy cios i każda zasłona przed atakiem dowodziły, że Jarowit był kiedyś znakomitym wojownikiem, że do wojaczki się urodził. A jednak dał się zaskoczyć. Uderzenie w tył głowy powaliło go na ziemię. Weles zadał tylko jeden cios. Straszny cios. Jarowit padł ze skręconym karkiem, ale uśmiechu z jego twarzy nie mogło zetrzeć nawet pogardliwe kopnięcie, którym na sam koniec poczęstował go Wilczy Pasterz. A jednak ten jeden moment i ten uśmiech zaważyły na tym, że Weles nie kazał włóczyć jego trupa po pobojowisku, że nie pozwolił roznieść ciała na strzępy. To był chyba jakiś cień pozostałości po ludzkich uczuciach, coś w rodzaju szacunku wojownika dla pokonanego wroga, a może tylko zwykła chwila słabości, choć Weles zawsze powtarzał, że nie ma litości dla pokonanych. Nie może być, bo kiedyś może się to obrócić przeciwko obecnemu zwycięzcy. I jak dotąd zawsze tak postępował, nawet wtedy, gdy był jeszcze człowiekiem. Tej chwili jednak żaden z jego wilczych braci nie pamiętał. Nikt nie żył tak długo i nikogo pokuta nie była tak długa i również nikt, może tylko z wyjątkiem Doli, nie wiedział, kiedy nastąpi jej kres? Za to bitwa już była skończona. Jak na początku ludzie, tak teraz wilki zostały otoczone. Sporą ich część zagnano do końskiej zagrody, gdzie wybito co do jednego. Inny oddział dokonał żywota nad brzegiem rzeki, a kolejny, na swoje nieszczęście, schronił się w chacie naczelnika, w której spłonął razem z największymi zasobami afrodyzjaku z rogu nosorożca i ciałem ich byłego właściciela. To był już naprawdę ostatni akt bitwy. Ocalałe z pogromu wilki wycofały się do twierdzy na Czarnym Szlaku by tam leczyć rany. Gorzej było z urażoną dumą. Tej nie daje się łatwo wyleczyć. Weles czuł się poniżony, a winnym jego poniżenia był oczywiście Perun, którego w osadzie nie znaleziono. Ktoś musiał być winnym, a Perun znakomicie się do tej roli nadawał. Winien. - Pewnie, że winien! - I to jeszcze jak!? Łowcom pewnie nawet by się to spodobało. Tylko że najpierw należało Peruna odnaleźć, co jednak wcale nie okazało się takie łatwe. Weles słał ze swej warowni zwiady na lewo i prawo, ale żaden z jego przetrzebionych zastępów nie trafił na ślad zbiega. - Tchórzliwy Perun! Musiał zwiać dużo wcześniej! – Weles był coraz bardziej wściekły. Jego szpiedzy w którymś momencie zaspali i w ten sposób niemożliwe jednak nastąpiło. Skrzętnie pleciona sieć miała gdzieś dziurę i właśnie tą dziurą Perun im umknął. Weles, wychodząc nocą na blanki swej warowni, zawsze spoglądał na Księżyc, z miłością, wdzięcznością i oddaniem, ale tym razem w jego spojrzeniu nie było nawet cienia dawnego szacunku. Nawet Księżyc go zdradził. Jego Księżyc. Weles jednak nie ośmielił się, w każdym razie nie zrobił tego jawnie, na głos, słać pod jego adresem wyrzutów, a tym bardziej przekleństw, za to jego wojownikom oberwało się i to bardzo, choć przecież rozsądek podpowiadał mu, bo w końcu rozsądek zaczął brać górę nad wściekłością, czyja była to wina? Zbyt wcześnie uderzył, nie poczekał na resztę swych wojsk, z drugiej jednak strony łowców i tak nie udałoby się zaskoczyć... trzeciej przyczyny jeszcze nie odkrył, nadal za to intrygowała go obecność wężowej postaci. - To jego wina! Tamtego! Tego... obleśniaka, a nie moja! Wcale nie moja! – Dla pewności Weles jeszcze raz spojrzał w górę