Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Czy skutki klęski głodu mogą kłaść się cieniem na czyjeś życie, choć upłynęło osiemnaście lat? Ludzie zaledwie parę lat starsi ode mnie cierpieli głód, a moi rówieśnicy poznali go w łonie matek. Więc jakże mogli być tacy szczęśliwi? Jakim sposobem udało im się o tym zapomnieć i korzystać z przywilejów młodości? Cieszyli się życiem, kochali je, podczas gdy ja wiecznie byłam melancholijna i nieszczęśliwa. Czyżby moje doświadczenia różniły się od przeżyć innych ludzi, a jeśli tak, to co to mogło być? Kiedy zapytałam matkę o tamte czasy, usłyszałam jedynie: - Ach, tak. Nic wielkiego. Po prostu trzy lata słabych zbiorów. Zagrożenie ze strony sowieckich rewizjonistów i amerykańskich imperialistów. Zgodny antychiński chór. I to wszystko. Ale bezpiecznie przeprowadziliśmy przez to wszystko całą waszą niewdzięczną gromadkę, prawda? Po co wracać do spraw, które dawno zostały zamknięte? Jednak chłodna rezerwa matki jeszcze bardziej podsycała moją ciekawość. Jak ona, kobieta tragarz, jedna z tych, które w Czung-cing nazywano drągowymi, przetrwała tamten potworny okres? Kogo obchodził jej los? Była zdana wyłącznie na siebie. Być może wkradła się w łaski osoby rozdzielającej porcje w stołówce Komuny Ludowej i dzięki nieco głębszemu zanurzeniu chochli dostawała trochę gęstszy kleik z ryżu niż inni? A może flirtowała z mężczyzną wydającym warzywa, który jednym szybkim ruchem nadgarstka dokładał kilka cienkich łodyżek do należnej doli? Podczas klęski głodu wszystkie oczy błyszczały z chciwości i w mig wybuchały awantury o każdy grosz. Stołówka Komuny Ludowej była tym miejscem, gdzie ubijano interesy, i jeśli się znało sposoby, można było uchronić przed głodem nawet nienarodzone dziecko. Istniał tylko jeden poważny problem: za stołówkę nieodmiennie odpowiadał antypatyczny, w stu procentach godny zaufania członek partii, więc jaką szansę na dodatkowe zyski miała rodzina pozbawiona wszelkich koneksji, taka jak nasza? Najstarsza siostra wielokrotnie się użalała, że zawsze dostaje najrzadszy, najcieńszy kleik, który bardziej przypomina wodę niż jedzenie, i na nic się zda wystawanie w stołówce i płacz. Więc w drodze do domu połowę wypijała, wtedy reszta braci i sióstr biegła do stołówki z piekielną awanturą, ściągając gromadę gapiów, przez co rozdzielający nie miał wyboru i musiał dołożyć trochę ryżowej papki. - To twoja wina, że ludzie tak nas traktują! Jeszcze trochę, a wszyscy staniemy się bandą zagłodzonych duchów! - Duża Siostra zawsze miała niewyparzony język, a przecież nie powinna tak się odzywać do matki. A matka, czerwona z gniewu, ledwo chwytała oddech. Jednak nigdy się nie odcięła. Dlaczego za każdym razem, gdy wspominano okres wielkiego głodu, nabierała wody w usta, nawet jeśli się na niej wyżywano? Czy posunęła się do czegoś, o czym nie mogła mówić? 5 Następnego ranka w szkole moje myśli krążyły wyłącznie wokół stwierdzenia matki, że kiedy przestanie pracować, będzie dostawać żałośnie niską emeryturę. A co ze mną? Czy powinnam postąpić zgodnie z jej wolą? Jeżeli zrezygnuję z zajęć przygotowujących do egzaminów wstępnych, nie będę miała powodu, by dłużej chodzić do szkoły, i nie zobaczę więcej nauczyciela historii. Ta myśl bolała mnie najbardziej. Lecz jeśli zostanę w szkole, skąd wezmę książki i zeszyty w tym semestrze, nie wspominając już o następnym? Nie mogłam prosić matki o pieniądze. Prawdopodobnie można pożyczyć podręczniki w szkole, ale co z zeszytami? Gdy tak się nad sobą użalałam, przyszła mi na myśl niska renta, jaką ojciec otrzymywał za inwalidztwo. Kurza ślepota była chorobą zawodową, więc ojcu należało się sto procent poborów. Gdybym potrafiła to jakoś załatwić, ojciec dostałby spłatę za kilka lat wstecz, a mnie by się coś niecoś z tego należało, czyż nie? „Nie możemy sięgnąć do nieba ani stać nogami na ziemi. Nawet diabeł nie zagląda w takie zakazane miejsce” - zwykła mawiać nasza sąsiadka o Południowym Brzegu. Stąd wszędzie było daleko - do szpitali, do składnic węgla, rynków, teatrów, na pocztę; aby udać się dokądkolwiek, musieliśmy wspinać się kilkaset metrów pod górę albo pokonać podobną odległość, schodząc w dół. Załatwianie jakichkolwiek formalności łączyło się z planowaniem długiej i uciążliwej wyprawy. Tak więc pokonanie rzeki i dotarcie do centrum miasta było dla mnie nie lada wyczynem. W 1980 roku zakończono w Czungcing budowę mostu przez Jangcy, który połączył centrum z Południowym Brzegiem, więc jego mieszkańcy świętowali radośnie, nazywając tę inwestycję „wielką zdobyczą socjalizmu”. Sądzili, że odtąd oni również będą uważani za prawdziwych rezydentów Czungcing. Ale wkrótce mieli się przekonać, że dla nich, skazanych na życie w slumsach na zboczach prawego brzegu, wyprawa do miasta nadal oznaczać będzie pieszą wędrówkę drogami na szczyt wzgórza, a nie okrężną podróż autobusem. Jazda autobusem zabierała więcej czasu, a w dodatku była droższa. Tak więc most na niewiele się zdał. Z autobusu korzystaliśmy jedynie wtedy, gdy z powodu mgły lub powodzi nie kursowały promy. Przeprawa promem trwała krócej i mniej kosztowała. Czyli w sumie nic się nie zmieniło. Dochodziła trzecia po południu, kiedy znalazłam biuro Okręgowego Przedsiębiorstwa Promowego, w którym kilku typowych przedstawicieli kadry partyjnej, siedząc przy biurkach, czytało gazety i popijało herbatę. Jeden z urzędników rozmawiał przez telefon