Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
- Byłeś tam? - Owszem - odpowiedział Calis. - Pnie się do połowy zbocza, potem niknie, ale mniej więcej sześć stóp wyżej zaczyna się stromy komin. Z tego, co widziałem, da się tamtędy wspiąć na szczyt ściany. - Jakim sposobem? - spytał książę. - Przyznaję, że to niełatwe. Ale jeśli dwu lub trzech z nas zdoła się tam wspiąć bez żadnej pomocy, mamy dość lin, by opuścić je z góry aż na plażę i wciągnąć tych, którym można pomóc. - A potem dodał: - Niestety... poważniej ranni i chorzy nie pokonają tej ściany. Wysiłek będzie znaczny, nawet z pomocą lin. Nie damy zaś rady wciągnąć dziesięciu czy piętnastu ludzi wyżej niż trzysta stóp... nasze prowizoryczne w końcu liny tego nie wytrzymają. Nicholas poczuł ogarniające go poczucie niemocy, ale gniewnie odepchnął je od siebie. - Zrobimy, co się da. Pierwej jednak trzeba nam wciągnąć wszystkich tu, do tej jaskini. Kamienie, na których stali, nagrzewały się coraz bardziej od słońca, książę polecił więc wszystkim schronić się w jaskini. Potem wziął Amosa na bok. - Jak tylko ściana znajdzie się w cieniu, idę do góry, z Calisem i Marcusem... - Dlaczego wy? - spytał Amos. - Bo - chyba że się fatalnie mylę - my trzej najbardziej się do tego nadajemy. - Ależ ty nigdy nie próbowałeś czegoś, co choć z daleka przypominałoby wspinaczkę! - zdumiał się Amos. - Posłuchaj... wcześniej czy później ktoś musi spróbować, albo zgnijemy tu na tej plaży. Jeśli miałbym odpaść i rozpłaszczyć się na skałach, to równie dobrze mogę od razu zrezygnować z wypełnienia obowiązku wobec tych ludzi i kazać wciągnąć się na górę jak bezwładny tobół. - Z każdym dniem zaczynasz mi coraz bardziej przypominać twego ojca - i Amos zaklął sążniście - Niech ci będzie, ale kiedy wespniecie się na górę i zabezpieczycie linę, chcę, by zaraz po was wlazł tam Ghuda. - Dlaczego? - Bo jego miecz tu na dole nie będzie nam potrzebny, a kto wie, co czeka nas na górze! - warknął Amos. - Zgoda! Ale ty idziesz zaraz po nim. - Nie... ja na końcu... najpierw moi ludzie. Nicholas położył mu dłoń na ramieniu. - Niektórzy z nich zostaną. Wiesz o tym. Amos odwrócił twarz i spojrzał na ocean. - Jestem ich kapitanem. Muszę iść na końcu. Nicholas chciał się sprzeczać, coś jednak ostrzegło go, by tego nie robił. - Niech tak będzie, ale idziesz z nami. Amos kiwnął głową na znak zgody i odszedł na bok. Nicholas wrócił do wylotu jaskini, gdzie usiadł, czekając, aż ścianę ogarnie cień. Po jakimś czasie do Nicholasa zbliżył się i usiadł obok Nakor. Książę obserwował długi może na cal cień, który odsuwał się powoli od ściany. - Wkrótce ruszacie? - spytał mały frant. Nicholas kiwnął głową. - Jeszcze parę minut... trzeba poczekać, aż cień pokryje całą powierzchnię. Skały są zresztą jeszcze dość rozgrzane. - Jak się czujesz? Książę wzruszył ramionami. - Jestem głodny, zmęczony i mocno strapiony. - Strapiony? Nicholas wstał i skinieniem dłoni wezwał Nakora, by poszedł za nim. Na zewnątrz jaskini, udając, że mierzy długość cienia, pochylił się i rzekł cicho. - Sześciu przynajmniej ludzi nie wdrapie się na te skały. Może nawet więcej. - Wszystkich nas czeka śmierć - westchnął Nakor. - Wiemy o tym, a jednak kiedy umiera ktoś obok nas, sprzeciwiamy się temu i nie godzimy, nawet jeśli jest to ktoś, z kim zamieniliśmy raptem kilka słów. Nicholas odwrócił się od jaskini, patrząc na leżące w dole plażę i morze. Zbudził się właśnie popołudniowy, nadmorski wietrzyk, który musnął jego długie do ramion włosy. - Ostatnio widziałem śmierć wielu ludzi. Nie wiem, czy kiedykolwiek zdołam do tego przywyknąć. - I niech tak zostanie - uśmiechnął się Nakor. - Można filozofować w ciepłej komnacie, ze szklanicą dobrego wina w garści, ale kiedy przychodzi czas działania, nie ma się co zastanawiać: trzeba robić to, co musi być zrobione. - Myślę, że zaczynam rozumieć - kiwnął głową książę. Nakor położył mu dłoń na ramieniu. - A wiesz, dlaczego niektórzy muszą dziś umrzeć? - Nie... - odparł Nicholas. - A chciałbym. - Dlatego, że jedni kochają życie, a innych już ono męczy. - Nie rozumiem... - Życie to budulec... - Nakor wykonał gest dłonią, obejmujący wszystko, co go otaczało. - Budulec? - Budulec, z którego stworzono wszystko, co istnieje. - Mały Isalańczyk spojrzał na morze. - Widzisz to, co nas otacza... wodę, chmury... czujesz na twarzy wiatr... na to wszystko składa się budulec, którego zobaczyć nie możesz. Ten budulec głupcy, tacy jak Anthony, nazywają magią. W rzeczy samej wszystko, poczynając od twoich butów a kończąc na najdalszych gwiazdach, zrobione jest z tego samego. - I to jest ten, jak ty go nazywasz, budulec? - Owszem - uśmiechnął się Nakor. - Mógłbym wymyślić bardziej elegancką nazwę, mógłbym nazwać go jakoś inaczej. Czymkolwiek jednak jest ów podstawowy budulec, nie możesz go dotknąć, on zaś, niczym klej, trzyma wszystko w kupie. Jedną z postaci jego istnienia jest to, co nazywamy życiem. - Nakor zajrzał Nicholasowi w oczy. - Podczas krótkiego czasu wiele przeszedłeś i nie jesteś tym samym chłopcem, który nie tak znów dawno temu wypłynął z Krondoru. Ale jeszcze nie stałeś się człowiekiem, jakim masz być. Zrozum więc jedno: śmierć niekiedy przychodzi po ludzi niespodziewanie i ci, których ona spotyka, nie idą chętnie do sal Lims-Kragmy. Takie są jednak zrządzenia losu. Ale kiedy duch ma wybór, jak mają go ci tutaj, powinieneś ten wybór uszanować i pogodzić się z nim. - Nadal nie rozumiem, ku czemu zmierzasz - powiedział Nicholas. Na jego twarzy widać było wyraźnie, że próbuje pojąć, o czym mówi mały frant. Nakor kiwnął głową ku wejściu do jaskini. - Niektóre z tych dusz gotowe są na śmierć. Nadszedł czas, by odeszły. Rozumiesz? - Myślę, że tak. To dlatego niekiedy człowiek poważnie ranny wraca do zdrowia, a ten, co odniósł w boju lżejsze obrażenia, umiera? - Owszem. Nie powinieneś czuć się winny. To wybór, jakiego każdy dokonuje sam... choć niekiedy może być tego nieświadom. Ani książęta, ani kapłani nic do tego nie mają. To sprawa pomiędzy duchem człowieka a jego przeznaczeniem. - Myślę, że rozumiem - rzekł Nicholas. - Kiedy okręt zanurzył się pod wodę po raz drugi, zachłysnąłem się morską wodą. Nie mogłem oddychać i pogrążałem się coraz głębiej. Myślałem już, że przyjdzie mi tam umrzeć. - I co czułeś? - Bałem się okropnie, ale w końcu... tuż przed tym, jak wyniosło mnie w górę... ogarnął mnie dziwny spokój. - To była lekcja, jaką nie każdemu dano przeżyć - kiwnął głową Nakor. - Po prostu nie nadszedł jeszcze twój czas. A dla niektórych z tych ludzi tak. Musisz się z tym pogodzić. - Ale nie musi mi się to podobać... - I właśnie dlatego - uśmiechnął się Nakor - któregoś dnia może być z ciebie dobry władca