Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Zaciekawił go zwłaszcza głos młodzieńca, na pewno już raz słyszany. Patrzył teraz w przybysza, mrużył oczy i przywoływał na pomoc wszystką pamięć. "Nie - pomyślał w pewnej chwili - nigdy tej twarzy nie widziałem. To tylko mowa polska mnie łudzi. Każdy młody głos przypomina dawnych towarzyszów, którzy, jeśli żyją, to takie same brodate dziady jak ja w tej chwili. Przecież ten chłopiec nie ma więcej jak lat dwadzieścia, a przecież w Pernambuco go nie widziałem." Upewniony, że nie zna szlachcica, powiedział już z całkowitym spokojem: - Podejdź no bliżej, waćpan, i mów, co cię sprowadza do mnie. Młody człowiek podszedł do stołu ze sztuczną swobodą, znamionującą człowieka nie dość obytego. Skłonił się raz i drugi i mimo zapraszającego gestu Krzysztofa nie siadł na ławie. Stojąc powiedział z pośpiechem: - Mości panie armatny, wolałbym, by najprzód wstawił się za mną ten papier. - Cóż to jest? - List mości kanclerza Ossolińskiego. - List, powiadasz? Skoro masz, to dawaj. Prawdę mówiąc, wolałbym, by raczej z gęby szło to, z czym do mnie jechałeś. Młody człowiek stropił się jeszcze bardziej i oddawszy list miął czapę w dłoniach. Arciszewski rozłamał pieczęć i czytał pismo, w którym Ossoliński wstawiał się za Opackim, podnosząc jego zalety, znane nie tyle kanclerzowi, ile zaufanemu jego dworzaninowi, Dębskiemu. - Siadajże! Pięknie tu o tobie pisze pan Ossoliński choć, jak się z listu rozeznaję, nawet na oczy cię nie widział. O cóż waćpanu chodzi? Na armacie się znasz? - Tyle, proszę waszej miłości, co każdy szlachcic - wybąkał Piotr. - Czyli nic. Nie kleiła się Arciszewskiemu rozmowa z przybyszem. Onieśmielało go zachowanie się młodego człowieka, a zwłaszcza jego uwielbiające zapatrzenie się w twarz armatnego. Chciał się pozbyć tego natarczywego wzroku, aż wreszcie huknął: - A siadajże, u licha, i czapę połóż na ławie! Mów też do mnie jak do człowieka, a nie gap się, jakbyś siwej brody dotąd nie widział. Piotr usiadł błyskawicznie, teraz już całkiem blady jak ściana. - Protekcji do mnie nie potrzeba, bo jeśliś diabła wart, to żaden list nie pomoże. A jeśli ochota w tobie szczera do służenia w artylerii, sama ona wystarczy. Mów, czego chcesz. Napadnięty tak ostro młody człowiek wysypał prędko jedno zdanie za drugim. - Inżynierii chciałbym się przyuczyć przy waszej miłości, a może też zdałbym się na co w arsenale. Siedzę w naszym Opatowie, a tam tylko fechtunku jako tako się wyuczyłem, bo resztę czasu trzeba było koło gospodarstwa chodzić, zwłaszcza że ojciec już przyciężki. Słyszałem, że armata będzie się teraz pod waszą miłością rozbudowywać, więc chciałbym i ja przy tak zacnym wodzu służyć miłej ojczyźnie. - No, widzisz, gdyś na tyłku siadł, to i gęba gładko w ruch poszła. Spodobało się Arciszewskiemu, że skromny młodzieniec mówił już z większą swobodą. Gdy patrzył teraz w jego twarz, zdawało mu się, że widzi przed sobą siebie samego sprzed lat dwudziestu, kiedy to po raz pierwszy stawał na dworze Radziwiłła, by uchwycić się pańskiej klamki. Tu wprawdzie nie o klamkę dworską chodziło, bo armatny nie posiadał żadnego dworu, tylko arsenał, ale ów młody człowiek przeżywał zapewne w tej chwili tyle zakłopotania i lęku, co ongiś młody Krzysztof, czekający na decyzję księcia birżańskiego. - A waść nie chcesz na jakiś dwór pański, tylko do mnie? - Słyszałem wiele o waszej miłości, o jego wielkiej chwale, bojach w Holandii i w Indiej, więc właśnie pod takiego wodza serce się rwało. - Widzę, że i pochlebiać umiesz. - Broń Panie Boże! U mnie w domu zawsze mówiono, że nie masz nad pana Arciszewskiego. - U ciebie w domu? - szczerze zdziwił się Arciszewski. - Któż to o mnie w kraju gadał, gdym się tłukł po świecie? Piotr poruszył się w tej chwili niecierpliwie, bo go brała chęć do jakiegoś zwierzenia. Coś jednak wspomniawszy wstrzymał w ustach gotowe już słowa. - U mnie służba nielekka - zaczął Arciszewski - choć Bogiem a prawdą może najbardziej potrzebna Rzeczypospolitej. Bez armaty żadnej wojny nie wygra, a tymczasem ichmościowie panowie szlachta, jeśli już myślą, to jedynie o koniu i karabeli. - Otóż to. Słyszałem, że właśnie król jegomość ma życzliwe oko na artylerię. - Pan miłościwy najlepiej z Polaków wojnę rozumie. Przy jego pomocy, da Bóg, arsenał urośnie i ludzi do nas przybędzie