Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Zbliżył się do niej i dotknął jej policzka. Ludka zamknęła oczy, przejęta tą ciszą i czekaniem. I nagle rozpłakała się gwałtownie. Wycierał jej oczy rękami i powiedział cicho: – Nie płacz, Ludka, proszę cię. A kiedy Ludka na niego spojrzała, miał oczy pełne łez. Więc teraz ona dotknęła jego po- liczka i już nie mówili nic. Zdjął tylko sweter i zarzucił jej na plecy. Pod koniec obozu doszli do wniosku, że nazwą łódź nie jakoś osobiście, tylko patriotycz- nie. Bo i tak wiedzą swoje, a to cały świat się miał dowiedzieć, że para młodych (i w domyśle: dzielnych) Polaków wyruszyła... No, potem się zdecyduje, dokąd wyruszyła i w jakim konkretnie celu. Tadeusz Kościuszko był zbyt oklepany. Fryderyk Chopin znany i bez ich łodzi, o romantycznym generale Świerczewskim pisał nawet Hemingway, wielcy i mądrzy królowie Polski schodzili na wodę, jeden po drugim, ze stoczni w Gdańsku, mniejszymi nie było się co chwalić, Kopernik reklamy nie potrzebował – zagwostka była. Ale jak uda im się zorganizo- wać ekspedycję, nazwa się znajdzie. Marek był od Ludki wyższy o jakieś dziesięć, piętnaście centymetrów, ale przede wszyst- kim starszy prawie o rok. Jak się okazało, chorował w dzieciństwie poważnie i przez osiem miesięcy nie chodził do którejś klasy. Miał jakieś ciężkie powikłania po anginie, leżał w szpitalu, ale wyciągnął się i wyrósł z tego. To było od razu widać, w każdej rozmowie, że on jest od niej starszy i mądrzejszy. Ludka nawet doszła do wniosku, że on jest bardzo mądry i lepiej żeby studiował elektronikę, bo wtedy miałby większe szansę na nagrodę Nobla. Ar- cheolodzy dostawali rzadko, chyba w ogóle nie dostawali. A tak, to by było: Reymont, Sien- kiewicz, Curie–Skłodowska dwa razy, Korcikowski. A Balwikówna? To już nie było takie pewne. Skoro Balwikówna w dziesiątej klasie jeszcze nie wiedziała, nad czym będzie prowa- dzić badania? Jak więcej połknie tej swojej biologii, to przecież w końcu musi wpaść na to miejsce, gdzie coś jest niejasne, niedopowiedziane, mgliste – i ona właśnie popędzi tą ścieżką. Albo zobaczy tego potwora ze szkockiego jeziora, zbada i opisze. Albo – były jakieś ni takie, ni owakie wzmianki o chlorofilu poza ziemią? Albo może natknie się na kawałek zaginionego świata jak w Conan Doylu? Dziwaczne rośliny, niby wymarłe zwierzęta... Albo około roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego może polecieć w ekipie naukowej na księżyc, jako po- wiedzmy jeden z dwóch biologów i cała ekipa dostanie zbiorową nagrodę Nobla... Wcale jej nie śmieszyły te plany. Każdy zaczynał od zera. Van Gogh miał tylko na początku puste płót- no, a Einstein zeszyt w kratkę, a do czego doszło. Czasami, kiedy spacerowali z Markiem po lesie albo siadali pod drzewem i ona opierała głowę o rękaw jego welwetowej koszulki, aż jej się prążki odciskały na policzku, a Marek trzymał ramię na jej plecach – wierzyła, była pewna, że myślą o tym samym. O tej ogromnej, nieznanej przestrzeni czasu, która jest przed nimi, i jacy oni tam będą, i jak sobie z tym wszystkim dadzą radę. Nie ponawiali tamtej próby z pomostu. Ludka sądziła, że Marek się boi, iż ona znowu się rozbeczy. Ale nie. Powiedział któregoś wieczoru, kiedy mżył deszcz i siedzieli przykryci im- pregnowaną pałatką: – Bardzo dobrze, że to wtedy powiedziałaś. Bo chłopak jest zawsze w sytuacji cymbała. – Dlaczego? – Bo jak chodzi z dziewczyną i chce ją pocałować, to dziewczyna może pomyśleć, że on z nią chodzi dlatego, że chce ją pocałować. A jak chodzi z dziewczyną i nie usiłuje jej poca- łować, to dziewczyna może pomyśleć, a cóż to za flimon, ofiara losu. Sama widzisz. – Właściwie to tak. Chociaż inni nie robią sobie tyle kłopotów. – To nie szermierka, że można wziąć pierwszą z brzegu sztachetę i trenować pod sosną. – Tak. – Już jak się nie ma szacunku do innych, to trzeba mieć choć dla siebie – myślał głośno, a Ludce serce z dumy puchło, że Marek mógłby się nazywać Sawonarola. I że była bez niego takim smutnym wiatrakiem bez skrzydeł, który stoi w polu, nie wiadomo po co, nikomu nie- potrzebny i pożytku z niego żadnego. Wątpliwa dekoracja. A kiedy wreszcie Marek ją poca- łował, oparła mu czoło o ramię i długo milczeli. Wiedziała, że spotkało ją coś bardzo piękne- go i chciała mu powiedzieć to, o czym myślała w Rydze. Ale jeszcze nie wiedziała, jak to powiedzieć. Nic jej nie obchodziły zakłady na obozie: „A ja wam mówię, że oni to mogą dociągnąć do matury”. „Nie wyciągną, za nic. Jak tak ciągle ze sobą gadają, to co. Nie pociągną długo”. „Mogą pociągnąć, Korcikowski jest długodystansowiec”. „Stoi”. Ludka puszczała to mimo uszu, a i Marek nie wyzywał nikogo na pojedynki. Obóz mijał jak jeden słoneczny dzień, przynosząc wciąż nowe tematy do rozmów, do śmiechu, do wspólnych zamyśleń. Któregoś popołudnia, kiedy znosili góry chrustu na wieczorne ognisko, z krzaków wy- szedł żwawym kroczkiem pan Kasperski. Wędrował sobie pieszo przez Polskę, a dłuższe tra- sy odwalał autostopem. Targał ze sobą witaminę PP – plecak i parasol, prowokacyjnie przy- pięty do plecaka rzemykiem. Ubrany był w pumpy i zielony skafander z kapturem. Wynurzył się tak z krzaczków i zastanowił się: – Czyżbym już gdzieś widział te osoby? A może to w moim poprzednim wcieleniu? A kiedy otoczyli go kołem, pochyleni nad mapą, i omawiali imponującą trasę, jaką prze- był, pan Kasperski przyznał się: Zabłądziłem. Na stare lata zabłądziłem. Przecież trudno przypuszczać, żeby człowiek ce- lowo pakował się w środek takiego wrzasku. Chyba że zabłądził albo jest niespełna rozumu, w związku z czym skłaniam się w stronę wariantu pierwszego. Najwyższym zdumieniem na- pełnia mnie fakt, że wszyscy są w całości i wyglądają zdrowo pod względem fizycznym, bo o innym zdrowiu wolę się zbyt pochopnie nie wypowiadać