Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

– Jesteśmy przybyszami z dalekich krain. Tam, skąd pochodzimy, bardzo rozwinęliśmy technologię, naukę o budowaniu różnych rzeczy, mimo to dalej łakniemy wiedzy o świecie. By ją zdobyć, często wyruszamy w długie podróże. Taki właśnie był cel naszej wyprawy, nasz statek został jednak zniesiony z kursu i rozbił się u wschodnich wybrzeży tej krainy. Eleanora O’Casey przyglądała się księciu. Jego toots dość dobrze przekładał to, co mówił, na kliknięcia i powarkiwania lokalnego dialektu. Bez pomocy tubylca, który tłumaczyłby to w drugą stronę, trudno było mieć pewność, czy program działa poprawnie. Roger jednak przedstawił mowę Cordowi, który uznał, że może być. Jak dotąd nikt się nie śmiał i nie krzywił. – Wschodnie wybrzeże leży za wysokimi górami – ciągnął książę, wskazując panoramę za oknami sali tronowej. Komnata znajdowała się niemal na samym szczycie cytadeli. Jak na mardukańskie warunki było tu chłodno i przyjemnie – temperatura nie przekraczała trzydziestu standardowych stopni. Rzeźbiony tron z połyskliwego drewna stał na podwyższeniu. Ściany komnaty wyłożone były boazerią o wielu odcieniach i układach słojów, każdy panel był sam w sobie dziełem sztuki. Płaskorzeźby ukazywały codzienne życie Mardukan oraz postacie bóstw i demonów z ich panteonu. Ponieważ modelami do tych dzieł była lokalna fauna, wrażenie robiły zwłaszcza te ostatnie. Wystrój komnaty był niewątpliwie bardzo kosztowny. Równie oczywiste było, że nikt nie oszczędzał na bezpieczeństwie króla. Pod ścianami stały szeregi gwardzistów w takich samych skórzanych fartuchach, jakie mieli żołnierze eskortujący ludzi do pałacu. Ich pancerze jednak w najwrażliwszych miejscach wzmocniono płytami brązu. Zamiast pałek straż królewska uzbrojona była w prawie trzymetrowej długości włócznie, przeznaczone nie tylko do dźgania, ale też do cięcia, na co wskazywały krawędzie ich niemal metrowych ostrzy. – Przeszliśmy przez góry – ciągnął Roger – ponieważ jesteśmy innej budowy niż wy i nie potrzebujemy takiej wilgoci i ciepła, a u ich podnóża spotkaliśmy mojego dobrego przyjaciela i towarzysza, D’Nal Corda. Od tamtej pory prowadził nas do twojego pięknego królestwa, gdzie chcielibyśmy kupić zapasy i przygotować się na długą podróż. Książę dysponował głębokim, dźwięcznym barytonem, szkolonym (często wbrew jego woli) jako narzędzie oratorskie, Mardukanie zaś wydawali się reagować na przemowy tak samo jak ludzie. O’Casey zaczynała rozumieć mardukańską mowę ciała. Słowa Rogera jak dotąd spotykały się z pozytywną reakcją, co było korzystne, ponieważ książę miał zamiar ich zaszokować. – Nie wiemy wiele o waszych krainach, znamy jednak miejsce, w którym znajduje się kupiecka misja z naszego kraju. Od tego miejsca dzieli nas długa podróż, która potrwa wiele, wiele miesięcy, i której szlak wiedzie przez ziemie Kranolta. Wśród mardukańskich możnych zebranych w sali tronowej wywołało to poruszenie. Ktoś roześmiał się chrapliwie. Król popatrzył ponuro na Rogera. – To smutna wiadomość – powiedział, nachylając się do przodu. Jego syn siedzący na stołku u podnóża tronu wyglądał na bardzo podekscytowanego oświadczeniem księcia. Był jednak młody. – Wiecie, że Kranolta to potężne i waleczne plemię? – Tak, Wasza Wysokość – przytaknął ze śmiertelną powagą Roger. – Mimo to musimy przejść przez ich ziemie. Musimy dotrzeć do brzegu oceanu, daleko na północnym zachodzie. Rozmawiałem z Cordem. Powiedział mi, że większość waszego handlu kieruje się na południe. Jak Wasza Wysokość wie, brzeg oceanu w tamtym kierunku oddalony jest o wiele miesięcy wędrówki. My... nie mamy tyle czasu. – Ale Kranolta są wojowniczy i bardzo liczni – wtrącił syn Xyia Kana. Spojrzał na drużynę opancerzonych marines i nerwowo postukał się palcami dolnych dłoni. Roger był zaskoczony długością trwania negocjacji, które dzieliły ich od spotkania z królem. Pahner i O’Casey spędzili pół nocy, targując się z miejscowym odpowiednikiem szambelana o to, kto może stanąć przed obliczem władcy. Problemem była straż. Pahner nie miał zamiaru puścić Rogera bez przynajmniej drużyny żołnierzy. Członek Rodziny Cesarskiej nie mógł spotykać się z barbarzyńskim królem bez świty. Co więcej, nie było powodu, by królowi zbytnio ufać. Protokół i zdrowy rozsądek wymagały przydzielenia księciu obstawy. Dworzanie nie byli jednak głupi. Było jasne, że miasto jest podzielone na wiele frakcji, a król już dawno temu ustalił, ilu strażników może mieć ktoś, kto staje przed jego obliczem. Pospólstwo i kupcy nie mogli przyprowadzać ze sobą żadnej ochrony ani przynosić broni, członkowie pomniejszych domów również. Głowy Wielkich Domów, zasiadające w radzie miejskiej, mogły stawać przed królem w towarzystwie trzech strażników, jeśli jednak przychodzili jako grupa, nie mogli mieć ich razem więcej niż piętnastu. Ponieważ tylu właśnie członków liczyła rada, zwyczajem stało się przyprowadzanie ze sobą po jednym wojowniku jako symbolu swojego statusu. Dlatego też nalegania Pahnera na dopuszczenie księcia przed oblicze króla w asyście co najmniej ośmiu żołnierzy spotkały się ze zdecydowanym sprzeciwem. Ostatecznie szambelan zgodził się na pięciu. Kapitan musiał przyznać, że Roger w pancerzu i Julian z sekcją Bravo i tak prawdopodobnie mieli nad strażnikami króla przewagę liczebną. Prawdopodobnie mieli przewagę liczebną nad całym Q’Nkok. – Nawet wasi dzielni wojownicy i potężna broń na nic się nie zdadzą. Zostaniecie pokonani – powiedział król, zgadzając się z synem. – Mimo to – powtórzył ponuro Roger – musimy iść na północ. Spróbujemy zawrzeć pokój z Kranolta