Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
— Barometr leci na łeb — oznajmił. — Będzie orkan. Kazałem przygotować lewą kotwicę. — Zajmij się pan także główną — rozkazał kapitan Warfield, który przejął od razu dowództwo. — No, i niech tam kto whisuje naszą łódź. Trzeba ją opuścić na pokład i dobrze przywiązać dnem do góry. Na wszystkich szkunerach pracowały załogi. Słychać było chrzęst rozwijanych łańcuchów. Jeden po drugim statki obracały się, puszczały w ruch kabestany i rzucały drugie kotwice. Te, które, jak „Malahini”, zaopatrzone były w trzecią, czekały, aby rzucić ją, kiedy ustali się kierunek wiatru. Ryk fal na pełnym morzu potężniał, ale powierzchnia laguny pozostawała nadal gładka niby lustro. W okolicy sterczącego nad plażą wielkiego domu Parlaya ani koło hangarów na łodzie i szop na koprę czy muszle perłowe nie było znaku życia. — Jak nic podniósłbym kotwice i odpłynął — powiedział Grief. — Nie namyślałbym się ani chwili, gdybyśmy znajdowali się na otwartym morzu. Ale łańcuch atolów na północy i wschodzie zagradza nam drogę. Może jeszcze najbezpieczniej tutaj? Jak pan myśli, kapitanie? — Jestem pańskiego zdania, chociaż laguna to też nie sadzawka przy młynie. Ciekawe, z której strony zacznie dąć? Oo! Diabli biorą jedną szopę Parlaya! Dobrze było widać, jak kryty trawą morską skład na koprę uniósł się i przewrócił. Kłębowisko białej piany zalało piaszczysty wał, spłynęło do laguny. — Atol przerwany! — krzyknął Mulhall. — Dobrze się zaczyna! Spójrzcie! Znowu! Ruiny szopy podskoczyły i legły na plaży. Trzecia fala rozbiła je zupełnie i zmiotła do wody. — Jak zacznie wiać, to chyba się trochę ochłodzi — jęknął Hermann. — Ledwie już zipię. Okropny skwar. Wyschłem jak w piecu chlebowym. Ciężkim nożem, który nosił w pochwie u pasa, otworzył młody kokos i wypił jednym tchem. Inni poszli za przykładem porucznika. Na chwilę przeszkodził im nowy, interesujący widok. Runęła jedna z szop, w których stary Parlay magazynował muszle. Barometr wskazywał 29,50. — Musimy być mniej więcej pośrodku najgłębszego niżu — powiedział beztrosko Grief. — Nigdy w życiu nie trafiłem jeszcze w oko huraganu. Dla pana, Mulhall, będzie to także nowe przeżycie; nowe i wielkie, sądząc po szybkości, z jaką spada barometr. Kapitan Warfield odchrząknął. Wszystkie spojrzenia powędrowały w jego stronę. Patrzył przez lornetę ku południowemu wschodowi, wzdłuż atolu. — Idzie wiatr — oznajmił spokojnym tonem. Nie potrzeba było szkieł. Dziwnie ubarwiona plama, przecinająca całą szerokość laguny, zbliżała się szybko. Równo z nią wyginały się palmy kokosowe, chmury zerwanych liści zaczynały wirować w powietrzu. Czoło wichury znaczył ciemny, wyraźny pas wzburzonej wody. Przed nimi, niby harcownicy, biegły pojedyncze, uwieńczone białymi grzebieniami fale. Za nimi mknęła z równą szybkością gładka, zwierciadlana tafla, szeroka na ćwierć mili, dalej zaś orkan kreślił długą czarną taśmę, za którą burzyła się, gotowała i pieniła masa wód laguny. — Skąd ta spokojna woda? — zapytał Mulhall. — Pas ciszy — wyjaśnił kapitan Warfield. — Ale zbliża się z taką samą szybkością jak wiatr — zdziwił się Anglik. — Inaczej być nie może, bo w ogóle nie mielibyśmy pasa ciszy. To huragan o dwóch czołach. U brzegów Sawaii widziałem raz taki szkwał. Dwugłowy, psia kość! Trach! Wiatr nami szarpnął, później na chwilę zupełnie ustał i szarpnął znowu, ale jak! No! Stać teraz pewnie! Trzymać się! Już nadlatuje! Spójrzcie na „Robertę”! Szkuner zakotwiczony na długich łańcuchach najbliżej czoła orkanu poderwał się i skoczył burtą naprzód niby słomka. Później łańcuchy szarpnęły go potężnie, zatrzymały i okręciły dziobem pod wiatr. Jeden po drugim statki, w ich liczbie i „Malahini”, ruszały teraz pchnięte pierwszym podmuchem i rwały się na wyprężonych łańcuchach. Mulhall i kilku majtków padło na pokład, gdy kotwice zatrzymały „Malahini”. Później wiatr zamarł. Szkuner znalazł się w pasie lotnej ciszy. Grief potarł zapałkę. Nie osłonięty płomyk migotał wesoło w nieruchomym powietrzu. Wokół zalegał półmrok. Zdawać się mogło, że chmury, które opadły od kilku godzin, dotknęły wreszcie powierzchni morza. „Roberta” targnęła łańcuchy, gdy wymierzyło jej cios drugie czoło orkanu. Szybko, jeden po drugim, robiły to samo pozostałe szkunery. Morze pobielałe od furii rozkołysało się małymi, pryskającymi falami. Pokład „Malahini” dygotał. Naprężone fale tłukły werblem o maszty, a cały takielunek — jak gdyby szarpany potężną ręką — zawodził obłąkańczą melodię. Niepodobna było zwrócić się twarzą pod wiatr i oddychać. Mulhall, który wraz z innymi przycupnął za nadbudówką kabiny, przekonał się o tym na własnej skórze, wciągnął w płuca strumień szybko gnanego powietrza i nie mogąc zrobić wydechu, omal się nie udusił, nim zdążył odwrócić głowę. — To nie do wiary — wykrztusił, ale nikt go nie słyszał. Hermann z kilkoma brunatnymi majtkami pełzł na czworakach w stronę dziobu, żeby rzucić trzecią kotwicę. Grief dotknął ramienia szypra wskazując palcem „Robertę”. Szkuner zbliżał się. Kapitan Warfield przyłożył usta do ucha pracodawcy i wrzasnął: — Nas też znosi! Grief skoczył do koła sterowego, zakręcił silnie, obrócił statek w lewo. Trzecia kotwica zaryła w dno, a „Roberta” przemknęła rufą naprzód w odległości dwunastu jardów. Grief i Warfield gestem ręki pozdrowili Petera Gee i kapitana Robinsona, którzy z kilkoma tubylcami uwijali się na dziobie. — Odczepiają łańcuchy kotwiczne! — krzyknął Grief. — Próbują trafić w cieśninę. Co mają robić? Wloką przecie kotwice! — My stoimy teraz mocno! — ryknął Warfield w odpowiedzi. — Oo! „Cactus” pcha się na „Misi”! Koniec z nimi. „Misi” trzymał się dotychczas, lecz wraz z „Cactusem” tworzyły zbyt dużą zaporę dla wichury. Splątane szkunery zaczęły sunąć przez białe bryzgi piany. Załogi usiłowały je rozdzielić. Ludzie biegali po pokładach wywijając siekierami. Tymczasem „Roberta” pozbyła się kotwic i podniósłszy na dziobie kawał brezentu sterowała w stronę cieśniny położonej u północno–zachodniego krańca laguny. Udało się jej i wnet wypłynęła na pełne morze. Ale „Misi” i „Cactus” nie mogły się rozłączyć. Razem wpadły na brzeg atolu, o pół mili od wejścia do cieśniny. Orkan wzmagał się nieustannie