Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Muszę ich w każdym razie zobaczyć. Rzuciłem mu koniec powroza i wywindowałem się na brzeg jamy. Istotnie biegli tak szybko i byli już tak daleko, że nie można by ich było doścignąć. Ten Selim znów wszystko popsuł. Toteż huknąłem na niego z gniewem: — Tyś temu winien, ty stary, niepoprawny gaduło! Gdybyś był ust nie otwierał, byliby wpadli w nasze ręce, a tak, dzięki tobie, uszli. — Nie bój się. Schwytamy ich, skoro tylko przybędziemy do Sijut. Nikt mi się jeszcze nie wymknął, kogo schwytać chciałem. — A czemu tych nie schwytałeś? — Bo… bo… nie chciałem — wyjąkał. — Aha! Nie chciałeś? — Tak. Przecież nie mogłem was tu samych zostawić, a te draby pędziły tak szybko, że chcąc ich schwytać, musiałbym się od was na dłuższy czas oddalić. — Gdzież byli, kiedy ich spostrzegłeś? — Schodzili z pagórka. Na mój widok stanęli zdumieni; ja ryknąłem na nich z gniewem, a oni uciekli pełni trwogi. — Jeden zając zląkł się drugiego. — Drugiego? Czy wątpisz w moją odwagę? — Zaiste. Bałeś się dziury i dlatego z niej wylazłeś, a potem na ich widok ryknąłeś ze strachu. Że uciekli, to najcenniejsze w tym wszystkim. Gdyby mieli więcej odwagi, źle byłoby z tobą i z nami. Z tobą uporaliby się rychło, a potem, gdybym ja przyszedł, to stojąc w jamie, nie wskórałbym nic przeciwko nim stojącym na górze. — Zobaczyłbyś, czy by ze mną poszło im tak łatwo. Bardzo żałuję, że walczyć ze mną nie chcieli. Zmełłbym ich w rękach na mąkę. Zresztą jestem pewny, że nam i tak nie ujdą. Doniesiemy o nich policji… — A policja wysłucha nas i założy ręce. — To przedłóż sprawę swojemu konsulowi. Przecież tu jest. — Ani mi się śni. Sprawą, którą sam mogę załatwić, nie będę trapił drugich. Podaj mi sznur; wyciągniemy Ben Nila. Chłopak owinął sobie sznur pod pachami i niebawem znalazł się przy nas. Teraz już nie wątpił o swoim ocaleniu, padł więc znowu na kolana, by dzięki Allachowi złożyć. Słońce paliło silnie a mimo to wydawało nam się powietrze balsamicznie ożywcze. Zostawiłem Ben Nila na dole, a sam poszedłem z Selimem. Wejście było otwarte, a ślady nie pozacierane. — Widzisz, Selimie! Te ślady dowodzą, że ich spłoszyłeś. Stali tutaj na straży i bylibyśmy ich pochwycili na pewno, gdybyś tak głośno nie krzyczał i swoich kalifów pozostawił w spokoju! — Effendi, jestem wiernym muzułmaninem i mam obowiązek dziękować Allachowi za wszystko dobre. — Tak, ale dziękować po cichu, a nie ryczeć jak bawół. Allach widzi i słyszy nawet myśli, Mahometa możesz sobie darować, a kalifom będzie także lepiej, jeśli ich zostawia w spokoju. Zejdźmy do szybu! — Effendi, nie igraj z piekłem! Raz uszedłeś, ale drugim razem nie wypuściłoby cię ze swoich objęć. — Nie bądź głupcem! Czy tam w studni widziałeś choć jednego diabła? — Więcej niż jednego. Widziałem wszystkich diabłów i płomienie piekielne. — Więc zostań tutaj, ty i tak przeszkadzasz mi więcej aniżeli pomagasz. Chciał mnie zatrzymać, nie zwracałem już jednak na niego uwagi, zapaliłem pochodnię i zszedłem do szybu. Bez trudu dostałem się do bocznych sztolni. Były otwarte, lecz szyb był zamknięty kamienną płytą, obciążoną teraz ogromną masą czarnych cegieł mułowych. Nie dziwiło mnie wcale, że tego ciężaru nie zdołałem podźwignąć. Zbadałem boczne sztolnie; nie były długie i widocznie miały za zadanie doprowadzać powietrze do szybu. W jednej z nich stały lampki, o których Ben Nil wspominał. Rozdeptałem je i wróciłem na świat. Kiedy zeszliśmy na dół do Ben Nila, wstał z ziemi i powiedział: — Effendi, ślubowałem właśnie Allachowi nie spocząć, dopóki nie zemszczę się na Abd el Baraku, kuglarzu i fakirze. Czy tobie religia mścić się pozwala? — Nie. Zemsta należy do Boga, ale każdy czyn zły powinien być ukarany i dlatego każdy człowiek ma obowiązek: dołożyć starań, aby zbrodniarza uczynić nieszkodliwym. — Więc chcesz, ażeby ci trzej należytą karę otrzymali? — W każdym razie nie ja będę ich sędzią. Nie wniosę też do sądu skargi przeciw nim, wiem bowiem, że zaszkodziłoby to raczej sprawie aniżeli pomogło. Nie wątpię zresztą, że sami funkcjonariusze sądowi ostrzegliby tych drabów. — A zatem cóż chcesz uczynić? — Będę ich śledził, a jeśli który z nich dostanie się w moje ręce, zaskarżę go i nie spocznę, dopóki nie zostanie ukarany. — Zanim go ty zaskarżysz, zginie od noża mojego. Najgorszy z nich wszystkich to ten obłudnik Abd Asl, gdyż wszyscy uważają go za najpobożniejszego człowieka, a to tymczasem diabeł w ludzkiej postaci. — Abd Asl? — zapytałem zdumiony. — Czy to może nazwisko świętego fakira? — Oczywiście. — A czy znasz imię Ibn Asl? Zapytany spojrzał na mnie badawczo, a potem spytał: — Pytasz mnie, bo przypominasz sobie dahabieh, na której jako majtek służyłem. — Mylisz się. Najzupełniej mi obojętne, czy na tym, czy na innym statku służyłeś. — Więc powiem ci, że bardzo dobrze znam imię Ibn Asl. — Czy ten człowiek spokrewniony z Abd Aslem? — Ibn Asl to jego syn, którego nazywają zwykle el Dżazur, śmiały. — Dziękuję ci, bo ta wiadomość otwarła mi ostatecznie wrota tajemnicy, której rozwiązanie było bardzo trudne. Czy byłeś kiedy w Chartumie? — Już nieraz. — Znasz tam kupca nazwiskiem Barjad el Amin? — Nawet bardzo dobrze. — Co to za człowiek? — Uważają go powszechnie za uczciwego i zdaje mi się, że on na to zupełnie zasługuje. — Bardzo się z tego cieszę. — Czy może wybierasz się do Chartumu? — Tak — Effendi! Jeśli ci potrzeba służącego, weź mnie z sobą! Jestem ubogi, ale nic nie będziesz mi płacił. Dasz mi jeść tylko. — Dobrze, podobasz mi się i biorę cię z sobą. Ponieważ jesteś żeglarzem, uda mi się może dobrą zapewnić ci służbę. — Serdecznie ci dziękuję, effendi. Kiedy odjeżdżasz? Nie wiem jeszcze, bo czekam w Sijut na towarzysza. — A co będzie, jeśli on już dzisiaj nadjedzie? Dziś jeszcze nie mógłbym z tobą jechać, gdyż przedtem muszę jedną ważną sprawę załatwić