Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Ale to chyba nie może być. Do jaśniejszego wytłumaczenia się nie przyszło jednak i Strańska zaczynała po niejakim czasie powątpiewać, czy stawiąc dillemma1 z przyjaciółki albo żony, nie omyliła się. Przeczuwała teraz, że adwokat mógł ani o jednym, ni o drugim nie myśleć, a mieć na celu coś trzeciego, dla niej niezrozumiałego. W jednej z poufałych rozmów przy kawie znienacka przyznał się Daliborski, że wiedział o romansie wojewodzica z Pepitą. Próbowała wdowa wykłamać się z pośrednictwa, zaprzeczać wszystkiemu, lecz przekonała się wkrótce, że to było niepodobieństwem. Musiała się przyznać. Mecenas tyle okazywał współczucia dla serc kochających, tak się interesował wojewodzicem, objawiając dlań najserdeczniejszą przyjaźń, iż wdowa wreszcie nie widziała potrzeby tajenia się przed nim. Nie badał też jej od razu, tak jak na inkwizycji2, szedł ostrożnie i powoli. Ulegając w końcu tej wewnętrznej potrzebie starzejących kobiet, które gdy nie mogą same prowadzić romansów, niezmiernie się lubują rozprawianiem o nich, Strańska, która podsłuchiwała swoich protegowanych, poczęła się zwierzać z wrażeń przed Daliborskim. — Powiadam asindziejowi, kochany panie starosto — mówiła mu — że to jest, jak mamcię kocham, romans, jakiego na świecie nie było. — Dlaczego? — spytał Daliborski. — Proszę kochanego starosty, ja żyłam na świecie i choć sama nie praktykowałam — dodała rumieniąc się Strańska — alem dużo widziała i nasłuchała się między ludźmi. Coś takiego, jak oni dwoje, ze świecą szukać. — Ale w czymże? — nalegał starosta. — Niech no mnie pan posłucha, to zaraz zmiarkuje. Trzeba i jego znać, i ją znać. On, to pan wie, łotra kawał, bujna sztuka, a nawykł na wielkim świecie ładny chłopak, że mu wszystko szło po myśli. Bo jak mamę kocham, na wielkim świecie co się dzieje, co się dzieje! — A na małym? — przerwał starosta. — Słowo daję, jak mamę kocham, nie tyle jest awantur. Wiadoma rzecz, na małym świecie zaraz oszkalują i zgubią kobietę, a na wielkim co jej to szkodzi, że na nią plotą. Jeszcze więcej ludzi to przyciąga. Otóż, co chciałam mówić, on taki impetyk, gwałtownik, choć ja go przestrzegałam, nie chciał słuchać; zrazu się do dziewczęcia rzucił obcesem. — Ale niech pan nie myśli — dodała Strańska — krokiem nie odchodziłam od nich. A i bez tego by się było obeszło, bo Pepita kochać go kocha, no, szaleje, można powiedzieć, że ją oczarował, ale takie to dumne i poczciwe, że inaczej romansu ani nawet chce rozumieć, tylko żeby zaraz do ołtarza i na całe życie. Zaraz przy drugim widzeniu się tak sobie jak najnaturalniej, wyznawszy mu miłość, poczęła o ślubie. Gdzie i jak on będzie. Ten osłupiał. Chciał się śmiać, ale się zawstydził. Wszelkie tedy bliższe poufałości Pepita odkłada na po ślubie, dając mu całego strawnego rękę do pocałowania. Do twarzy ani dotknąć, chyba gwałtem, a ta zaraz w krzyk i mdleje, a potem jeszcze gniewa się. Posądzał mnie wojewodzic, że ja jej daję nauki, że mu przeszkadzam; ażem go wyłajać musiała, bo nieprawda. Taki rozum i statek w tej dziewczynie, że jak stara, powiadam panu. Gdy go nie ma, to się rozpada za nim, że go kocha i życie by dała, a jak przyjdzie, to go trzyma na staję, w przyzwoitej odległości: ani przystępu! Uważałam po kilku dniach, że wojewodzicowi się to strasznie nie podobało; chciał nawet pono nastraszyć ją i kilka dni nie był, nie przyszedł. Pepita łzami się zalewała. Gdy wreszcie przybył, rzuciła się, ale jak pan myśli, z czułością? Gdzie tam! Poczęła go łajać po polsku i po włosku, od psów, powiadam panu, od łotrów, od zdrajców. Myślałam, że on, impetyk taki, gotów awanturę zrobić, a ten stał, stał, słuchał, a potem jak padnie przed nią na kolana: — Moje ty bóstwo! — itd. Wdowa ruszyła ramionami. — Słuchajże pan to dalej, bo to nie koniec. Tego dnia za karę, jak się uparła ręki mu nie dać, nie dała. A była taka poruszona, że jej łzy dziurgiem z oczów płynęły. I ten, proszę starosty, wariat, zbój, jak mamcię kocham, od tego dnia spokorniał do niepoznania. To prawda — mówiła dalej Strańska — że gdy ona mu z oczów schodziła, a sam się ze mną został, buntował się, łajał, odgrażał, a byle ją zobaczył, inny człowiek się z niego robił. Ja, proszę pana starosty, tak mi Panie Boże dopomóż i mojej Helusi, gdy się zdecydowałam pomagać im, to nie inaczej, jak do sakramentu. Byłabym nie dozwoliła jej porwać bez ślubu. O, już co tego, to bym była dobrze dopilnowała, dałam sobie słowo. Aż okazało się, że ta ani pomocy, ani rady mojej nie potrzebowała. Kochanie kochaniem, a rozum, o to! Już jakem się przekonała, że tu nie ma się o co obawiać, więc czasami, aby im dać więcej swobody, wyjdę do mojego pokoju, zostawię ich samych, drzwi niby przymknę, sama stanę, słucham i patrzę. To, jak mamcię kocham, satysfakcja było widzieć to dziewczę, bo to, z pozwoleniem pana, smarkate, ledwie wyrosło, a taki w tym jakiś charakter, że, mówię panu, fraszka senatorskie dziecko! Gdy ja się tylko z pokoju wysunę, on zaraz korzystając, zbliża się. Ale gdzie!!! Ledwie się podsunie, ta już grozi. Dała mu imię pieszczone, licho wie jakie; nazywa go Czenczi3 i woła nań: — Czenczi, proszę przyzwoitym być! Masz rękę do pocałowania i siadaj na swoim miejscu, a siedź spokojnie, bo pójdę. — Jaka bo ty jesteś niemiłosierna! — woła wojewodzic. — Powiedziałam ci, że twoją będę, na dobrą i złą dolę, na życie i śmierć — odpowiada Pepita — dotrzymam ci, ale niech nas ksiądz zwiąże i pobłogosławi. — Więc wojewodzic, który jest wyszczekany, jak nie można lepiej, nuż dowodzić, że dosyć gdy Pan Bóg słyszy przysięgę, ona tylko głową kiwa, listek gryzie w ustach i swoje a swoje: — Kiedy się Pana Boga nie boisz — odpowiada — czegóż się masz bać księdza i świadka. Jak ślub weźmiemy, pójdę choć na koniec świata