Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
- Cóż tedy porabiasz w świecie? Gdzie mieszkasz i gospodarujesz? Czy urzędujesz, bawisz się? Widzę książki, zostałżeś na utrapienie całego żywota literatem? - Nie, ale zardzewieć się lękam i dlatego, jak widzisz, czytam, uczę się - odparł Gabriel. - Nauka jest doskonałą zabawą. - Jak to! anatomia na stole?! A! to doskonałe! - Nie śmiej się, w życiu i ona przydać się może. Albert ruszył ramionami. - Ani gospodarzem, ani urzędnikiem, ani literatem nie jestem, po troszę spekulantem, podróżuję wiele, mieszkam w Warszwie. Oto wszystko, co ci o sobie powiedzieć mogę. - A majątek? - zapytał znienacka Albert. - Majątek mój - odparł z namysłem Pilawski - nie wymaga innych z mej strony starań nad dozór czujny z daleka. Gdy to mówił Gabriel, zdawało się Albertowi, że każde z tych słów było pilnie wyważone. Śledztwo nie szło, dalsze badania na razie stawały się niedarowanym natręctwem. Albert pomyślał sobie, że przecież miał trzy dni czasu. - Ale widzę z całego twego bytu i zasobu - rozśmiał się inkwirujący - że mimo tego naglądania tylko na majątek, masz się dobrze. - O! to, co mam, dla mnie jest więcej, niż potrzeba - rozśmiał się Pilawski - ojciec mi zostawił tyle, iż mogę żyć bardzo dostatnio i swobodnie. - I w jakich okolicach? - zapytał natrętniej gość. - W Królestwie mam wszystko - obojętnie zbywając go, rzekł Pilawski i podał nowe cygaro. - Zapal to; widzę, że pierwsze nie dosyć ciągnie - wtrącił - przywiozłem cygara, które ci dam, z Londynu, i zaręczam za ich hawańskie pochodzenie. Skosztuj tylko. - A! i to, które palę, wyborne! - rzekł Albert ponuro. Rozmowa nie szła, nie było przedmiotu do niej. Zaczęli się wzajem rozpytywać o towarzyszów rozpierzchłych, co się z nimi stało. Mało o którym wiedzieli dokładniej. Albert ziewał: - Jak ci się moja kuzynka podobała? - spytał. - Bardzo, osoba pełna życia, młodości, dowcipu, prawdziwa iskra, od której nawet tak wilgotne towarzystwo, jak nasze tutejsze, zapalić się musi. Zagadano jeszcze o tym i owym; Albert, piqu~e au jeu, rozpoczął z wolna pochód ku pożądanemu celowi. - Masz dom piękny i ogród na wsi? - zapytał. - Na wsi nie mam ani domu, ani ogrodu - rzekł Pilawski - ale dosyć ładny dom w mieście, gdzie też się urządziłem. Jest to jeden z tych rzadkich starych budynków stolicy, który ma kawałek ogrodu, drzew trochę i cienia. - Masz stadninę, konie! boć konie lubić musisz! - Nie choruję na koniarstwo - rzekł Gabriel - trzymam parę koni, ale byle zdrowe były i wyglądały przyzwoicie. - Jest to przecie szlachetna pasyjka. - Ipse dixisti, pasyjka, a ja wszelkich namiętności się wystrzegam i pomimo to mam dwie choroby. - Aż dwie? jakie? - Kupuję książki i lubię obrazy. - Toś zgubiony! - zawołał Albert - najbogatsi na to dwoje zrujnować się mogą. Obrazy wolno tylko lubić Rotschildom, a książki profesorom i bibliotekarzom. Zresztą wiesz, że książka zawsze to szkielet życia i mumia myśli, ja wolę życie i myśl latającą po świecie. - Wiesz o gustach przysłowie - milczę. Albert zamilkł także, w tej chwili rekapitulował w pamięci, co mu się już zdobyć udało. Pilawski był majętny, bogaty, na wsi nie mieszkał, rodziców nie miał, nie gospodarował, miał dom w mieście, z ogrodem, biblioteką i zapewne z obrazami. - Reszty - rzekł sobie - dojdę jutro. Powiedzieli sobie dobranoc i rozeszli się. Nie będziemy nadużywali cierpliwości czytelników naszych powtarzając im rozmowy dwóch dni następnych pomiędzy Albertem i Gabrielem. Obywatel dwu krajów, Poznańskiego i Galicji razem, obu ich mający przymioty i wady, człowiek rzeczywiście zręczny i praktyczny, mimo niepospolitego talentu, jaki przy tej okoliczności rozwinął, mimo zabiegów, rzucanych zręcznie pytań, śledzenia, podchwytywania, wyciągania, nie wydobył z bardzo spokojnego Pilawskiego ani słowa więcej nad to, co mu pierwszego wieczoru powiedział