Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Wykluczone, bym mógł je samowolnie zmienić. Potterley podniósł się sztywno, prostując drobną postać. - A zatem do widzenia, sir. - Do widzenia, doktorze Potterley. Szczerze żałuję. Wyciągnął do Potterleya rękę, którą tamten uścisnął krótko. Gdy historyk wyszedł, dzwonek naciśnięty ręką Aramana sprowadził do pokoju jego sekretarkę. Wręczył jej skoroszyt. - Proszę to odłożyć ad acta - powiedział. Gdy znów pozostał sam w pokoju, uśmiechnął się gorzko. Jeszcze jedna pozycja w jego dwudziestopięcioletniej służbie dla ludzkości. Służbie poprzez odmowę. Zresztą tego faceta łatwo się było pozbyć. Niekiedy trzeba się uciekać do akademickiej presji lub nawet wycofania dotacji. Po pięciu minutach zapomniał już o doktorze Potterley. Nawet później, wracając myślą do tej rozmowy, nie pamiętał żadnego podświadomego sygnału, który by go wówczas ostrzegł przed niebezpieczeństwem. W ciągu pierwszego roku swej frustracji Arnold Potterley nie doświadczył nic innego prócz właśnie - frustracji. W następnym jednak frustracja ta zrodziła pomysł, który z początku przeraził go, a potem zafascynował. Dwie rzeczy powstrzymywały go od przekształcenia pomysłu w czyn, lecz ani jedna nie uwzględniała faktu, że był on nad wyraz nieetyczny. Pierwszą z nich była po prostu nadzieja, że rząd udzieli mu w końcu zezwolenia i nie będzie już musiał realizować swego pomysłu. Nadzieja ta rozwiała się ostatecznie po rozmowie z Aramanem. Drugą była ponura świadomość własnej bezradności. Nie był fizykiem i nie znał fizyka, który mógłby mu pomóc. Wydział Fizyki na Uniwersytecie składał się z ludzi mających do dyspozycji pokaźne fur dusze i zagłębionych po uszy w swojej specjalności. W najlepszym razie - nie chcieliby go wysłuchać. W najgorszym - donieśli, że uprawia intelektualną anarchię, co groziłoby cofnięciem podstawowej “kartagińskiej” dotacji. Tego nie mógł ryzykować. Jednakże tylko chronoskopia dawała mu możność kontynuowania pracy i bez dostępu do niej był nie mniej poszkodowany, niż gdyby stracił dotację. Na tydzień przed rozmową z Aramanem zaświtała możliwość pokonania tej drugiej przeszkody, ale wówczas nie zwrócił na nią uwagi. Zdarzyło się to podczas jednej z herbatek grona profesorskiego. Potterley uczestniczył w tych spotkaniach, ponieważ uwalał to za obowiązek, a obowiązki traktował bardzo serio. Później jednak zrozumiał, że nie musi silić się na prowadzenie lekkiej konwersacji ani też na zdobywanie nowych przyjaciół. Wypijał drinka lub dwa, wymieniał parę uprzejmości z dziekanem lub kierownikami katedr, uśmiechał się zdawkowo do innych i wychodził wcześnie. Toteż normalnie nie zwróciłby uwagi na młodego mężczyznę, który stał na uboczu milczący i z lekka onieśmielony. Nigdy by mu nie przyszło do głowy wszcząć z nim rozmowę. A jednak splot okoliczności spowodował, że podczas ostatniego spotkania zachował się całkowicie wbrew swej naturze. Z rana przy śniadaniu pani Potterley oświadczyła ponuro, że znów śniła jej się Laurel. Tym razem była to Laurel dorosła, tyle że z buzią trzyletniego dziecka. Potterley pozwolił wygadać się żonie. Był czas, że walczył z jej ciągłym zaabsorbowaniem sprawami przeszłości i śmierci. Rozmowy ani sny nie są przecież w mocy przywrócić im Laurel. Ale skoro działa to na Caroline Potterley uspokajająco, czemu zabraniać jej śnić i mówić? Tego dnia jednak przyszedłszy na uczelnię poczuł, że sam jest poruszony bredzeniem Caroline. Laurel dorosła! Ich jedyne dziecko, zmarłe prawie dwadzieścia lat temu. Zawsze myślał o niej jako o trzyletniej dziewczynce. Dziś natomiast pomyślał: “Gdyby żyła, miałaby już prawie dwadzieścia trzy lata”. Zaczął wyobrażać sobie Laurel jako stopniowo dorastającą. Nie bardzo mu się to udawało. Spróbował raz jeszcze. Laurel robiąca makijaż. Laurel wybierająca się na randkę z chłopakiem. Laurel - podczas ceremonii ślubnej! A gdy zobaczył młodego mężczyznę trzymającego się trochę z dala od dostojnego grona profesorskiego, przyszła mu nagle do głowy myśl iście w stylu Don Kichota - przecież taki młodzieniec mógłby poślubić Laurel. Co więcej, może ten właśnie młodzieniec... Laurel mogłaby go poznać tu na uniwersytecie lub też któregoś dnia na kolacji u nich w domu. Mogliby się sobą zainteresować. Laurel z pewnością byłaby ładna, a i młodzieniec nie prezentował się źle. Miał szczupłą stanowczą twarz, smagłą cerę i swobodne ruchy. Ulotne marzenie prysło, a Potterley wciąż jeszcze stał gapiąc się na młodego mężczyznę, nie jak na kogoś obcego, lecz na ewentualnego zięcia, którym mógłby być, gdyby... Spostrzegł się nagle, że idzie w jego kierunku. Była to nieomal forma autohipnozy. Wyciągnął rękę. - Jestem Arnold Potterley z Wydziału Historii. Pan tutaj nowy, prawda? Młodzieniec wyglądał na nieco zdziwionego. Bawił się szklanką, przekładając jaz ręki do ręki. - Moje nazwisko Jonas Foster, sir. Jestem nowym wykładowcą fizyki. Zaczynam właśnie od tego semestru. Potterley kiwnął głową. - Życzę panu miłego pobytu u nas i wielu sukcesów. Na tym się skończyło. Potterley oprzytomniał wreszcie, poczuł się zakłopotany i odszedł. Spojrzał raz jeszcze przez ramię, ale złudzenie powinowactwa znikło. Rzeczywistość znów stała się bardzo realna, a on był zły, że pozwolił się opętać bredniom żony. W tydzień później, podczas rozmowy z Aramanem, ponownie nawiedziła go myśl o młodym człowieku. Wykładowca fizyki. Nowy wykładowca. Czyż był wówczas głuchy? Czy też nastąpiło krótkie spięcie pomiędzy jego uszami a mózgiem? Lub może była to automatyczna samokontrola wobec zbliżającej się rozmowy z kierownikiem katedry na Wydziale Chronoskopii? Rozmowa zawiodła i oto myśl o młodym człowieku, z którym zamienił kilka słów, wstrzymała Potterleya od dalszych nalegań o rozważenie jego prośby. Nieomal pragnął wyjść. W drodze na uniwersytet, pędząc ekspresem autożyro, prawie marzył o tym, żeby być przesądnym