Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Ale w końcu Glaukon odkrył, że Aglaja darzy go wzajemnością, i odtąd razem przesiadywali na łąkach, rozmawiając o wspólnej przyszłości, chociaż po dawnemu grywał też dla niej na fujarce. Być może w dzisiejszych czasach zamożny właściciel stada niechętnie patrzyłby, jak jego córka zadaje się z najemnym pasterzem, ale obyczaje ówczesnej Grecji cechowała większa prostota. Zdarzyło się pewnego dnia, że Aglaja szła inną niż zwykle drogą na spotkanie z ukochanym i trafiła na mały strumyk. Dostrzegła, że pomiędzy żwirem na dnie coś błyszczy. Schyliła się i podniosła mały kamyk, nie większy od ziarnka grochu, ale migoczący w słońcu wszystkimi barwami tęczy. Aglaja postanowiła zanieść go Glaukonowi. Już miała, biec do niego, kiedy usłyszała tupot kopyt, a kiedy obejrzała się za siebie, omal nie umarła z przerażenia. Stał przed nią bożek Pan, który miał postać pół kozła, a pół człowieka. Nie wszyscy bogowie w Grecji byli piękni i nie zawsze było bezpiecznie spotkać ich twarzą w twarz. — Oddaj mi to, co znalazłaś — zażądał Pan, wyciągając rękę. Ale Aglaja, chociaż zdrętwiała ze strachu, nie chciała mu wręczyć kamyka. — To podarunek dla kogo innego — odpowiedziała odważnie. — Muszę go mieć, żeby ofiarować pewnej pięknej nimfie wodnej — rzekł Pan. Zaczął napierać na nią, ale dziewczyna rzuciła się do ucieczki. Mknęła po zboczu, słysząc za sobą stukot kopyt i pokrzykiwanie Pana. Ufała, że znajdzie opiekę przed zagniewanym bożkiem, kiedy tylko dobiegnie do Glaukona, i nie zawiodła się. Czekał na nią jak zawsze, pilnując powierzonego mu stada. Aglaja zdyszana padła mu w ramiona, a zaraz za nią nadbiegł dziwaczny bożek Pan. Ale Glaukon nie uląkł się, bo wiedział, że jest to bóg pasterzy i nie może odmówić żadnej ich prośbie. Błagał więc Pana, ażeby nie straszył jego narzeczonej, i w końcu Pan musiał odejść, pomrukując gniewnie. — Powiedz mi, moja śliczna Aglajo, dlaczego przybiegł tu za tobą? — zapytał Glaukon z czułością. Dziewczyna opowiedziała mu całą historię. — Gdzie schowałaś ten lśniący kamyk, a może zgubiłaś go uciekając? — pytał zaciekawiony chłopiec. Nie, nie zgubiła go. Z całym kobiecym sprytem włożyła go sobie do ust, a teraz trzymała między wargami, gdzie lśnił i jarzył się kusząco. — Weź go ode mnie sam — szepnęła. Ale jak miał to zrobić? Trzymał dziewczynę w ramionach. Bał się, że kiedy ją puści, Aglaja upadnie, tak była słaba i drżąca. I wtedy przyszło mu na myśl, żeby odebrać ten kamyk własnymi ustami. Pochylił się nad nią, aż jego wargi dotknęły lekko warg dziewczyny. Uczucie było tak miłe i nowe dla obojga, że zapomnieli o kamyku i o groźnej postaci podstępnego bożka Pana. I tak wynalezione zostały pocałunki. — Ale brednie — ziewnął Dan, kiedy rozwiał się już urok tej opowieści i uświadomiliśmy sobie, że nie jesteśmy na zboczach greckiej góry w Tesalii, ale w naszym własnym ogrodzie. — Nie wierzę w ani jedno słowo — dodał jeszcze Dan. — Oczywiście, że to nie była prawda, tylko taka legenda — zgodziła się Felicity. — Nie wiem — zamyśliła się Sara. — Mam wrażenie, że są dwa rodzaje rzeczy prawdziwych: te, które istnieją, i takie, których nie ma, ale mogłyby być. — Według mnie jest tylko jeden rodzaj prawdy — powiedziała krytycznie Felicity. — Tak czy siak, ta historia nie mogła się zdarzyć, bo ty sama wiesz, że nie ma i nie było żadnego bożka imieniem Pan. — Skąd wiesz, co mogło się zdarzyć w Złotym Wieku w Grecji? — zamknęła jej usta Sara. — Ciekawe, co się stało z tym drogocennym kamieniem — zastanawiał się trzeźwo Feliks. — A czy Glaukon i Aglaja pobrali się w końcu? — spytała Sara Ray. — Nie wiadomo. Historia nic o tym nie mówi — uśmiechnęła się Baśniowa Dziewczynka. — Ale powiem wam, co się według mnie zdarzyło. Wcale nie myślę, żeby Aglaja połknęła ten kamień. Natomiast mógł spaść na ziemię, gdzie go potem znaleźli. Okazał się tak cenny, że Glaukon mógł kupić wszystkie stada w dolinie i jeszcze zbudować piękny dom, do którego wprowadził swoją młodą żonę. — No tak, ale to są tylko twoje przypuszczenia — westchnęła Sara Ray — a ja chciałabym mieć pewność, że tak się stało. — Przecież to wszystko jest baśń i legenda — parsknął zirytowany już Dan. — Dopóki słuchałem tej opowieści, to nawet trochę w nią wierzyłem, ale teraz już nie. Słuchajcie, słyszę chyba turkot kół… Tak, to był odgłos kół. Dwie bryczki wjechały na podjazd. Pędem pobiegliśmy na powitanie. Przyjechał wuj Alek z ciocią Janet oraz wuj Roger i ciocia Oliwia. Zrobiło się prawdziwe zamieszanie. Wszyscy mówili naraz i śmiali się, padały pytania i okrzyki, tak że dopiero przy zastawionym stole rozmowy nabrały jakiegoś ładu. — Tak się cieszę, że już jestem w domu — powiedziała z głębi serca ciocia Janet, uśmiechając się do nas serdecznie. — Było nam tam bardzo dobrze, naprawdę. Rodzina Edwarda troszczyła się o nas bardzo, ale jednak co dom, to dom. A jak wam się tu działo? Roger, jak się dzieci sprawowały? — Bez zarzutu — odpowiedział bez zająknięcia wuj. — Byli naprawdę świetni. Odetchnęliśmy z ulgą. Jednak na wuja można było liczyć. I tylko Paddy mruczał na parapecie, jakby opowiadał swoją własną historię. ROZDZIAŁ XIX PRZERAŻAJĄCA PRZEPOWIEDNIA — Dzisiaj po południu muszę iść karczować krzaki dzikiego bzu na pastwisku — jęknął Piotrek. — Mówię wam, jaka to ciężka praca. Wasz wuj Roger mógłby zaczekać, aż miną te upały, zanim wyznaczy człowiekowi taką ciężką robotę. — Dlaczego nie powiesz tego bezpośrednio wujowi? — spytał Dan. — Bo mi nie wypada — odparł ponuro Piotrek. — Jestem zatrudniony do różnych prac i mam robić to, co mi każą. Ale mogę mieć własne poglądy na tę sprawę, prawda? A już widzę, że zapowiada się upalny dzień. Byliśmy jak zawsze w sadzie, z wyjątkiem Feliksa, który poszedł na pocztę. Było gorące sierpniowe przedpołudnie. Sara Ray przyszła do nas, ponieważ jej mama wyjechała do miasta, i teraz obie z Cecylią gryzły łodygi tymotki. Był to ostatni szał wśród dziewcząt naszej szkoły. Zapoczątkowała go Berta Lawrence z Charlottetown, kiedy odwiedziła u nas w szkole Kitty Marr. Powiedziała wówczas, że to wytworny przysmak, i w ten sposób zaczęła się moda na żucie trawy, która wyparła poprzedni zwyczaj żucia pędów młodych malin. Według nas było to bez sensu, bo łodygi i pędy nie mają żadnego smaku, ale wśród dziewczynek wspólne ich ssanie stało się bardzo popularne. Był z nami też kot Baśniowej Dziewczynki, który pieszczotliwie ocierał się o nas i cichutko mruczał. Głaskaliśmy go wszyscy, jedynie Felicity całkowicie go ignorowała ze względu na osobę jego pani