Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
.. stojące niby milczący wartownicy, strzegący tego potajemnego spotkania. Kiedyś stanowiły dom dla rasy na wpół rozumnych, pasożytniczych istot, potem zaś zajęli je ludzie, którzy złamali przepisy osadnicze Przeglądu i zdziesiątkowali poprzednich mieszkańców... ich z kolei wybito podczas jednej z tych gwałtownych wojen międzygwiezdnych, które stanowiły powód i skutek wszechgalaktycznego upadku. Teraz pozostały tylko owe skorupy milcząco przypominające o życiu... Vanamoinen powiedział mu kiedyś: - Dlaczego kiedyś zaczęła się historia? Dzieje są zawsze straszne. - Odetchnął głęboko, piersi zabolały go trochę, bo nie przywykł do rzadkiego, suchego powietrza. Było też cholernie zimno, nawet pomimo podgrzewanego stroju. Od początkowego szkolenia nie zaznawał tak długo niewygody fizycznej. Paranoja nie pozwalała im na założenie chociażby mgławiaczy, dzięki którym znaleźliby siew mikrośrodowisku, do którego byli przyzwyczajeni. - Posłuchaj... - odezwał się nagle Vanamoinen, nerwowo dotykając ucha. Unikali połączeń nerwowych znacznie łatwiej wykrywalnych z przestrzeni, choć miał przy sobie wyposażenie zapewniające, że nie zostaną podsłuchani na żadnym z możliwych zakresów widma... Dotknął ucha, szukając nieobecnego kolczyka, dźwięczącej kaskady kryształów, z którymi się zazwyczaj nie rozstawał; systemu informatycznego w kształcie dzieła sztuki, części jego skóry. Także i Vanamoinen miał puste ucho. Czuł się jak nagi... nie, gorzej, jak zagubiony w pustce. (Zagubiony w pustce. Poczuł początki ześlizgiwania się osobowości...) - Do licha z tym wszystkim! - powiedział dyszący głos, gdy w miejscu spotkania pojawili się pozostali konspiratorzy. - Ilmarinen, mam nadzieję, że to ty. - Tak. To ja - odpowiedział trochę niepewnie. Mrugnięciem powiek przywołał na miejsce obraz nocy i wreszcie uśmiechnął się z ulgą. Robiąc to, uprzytomnił sobie, że ostatnio odwykł od takiej miny. Przybyli: Mede, zgodnie ze swą obietnicą, przyprowadziła sześciu dalszych, wciągniętych przez siebie spiskowców. Wygrał kolejną grę, odniósł kolejne drobne zwycięstwo, zrobił kolejny bolesny krok na drodze zapowiadającej się na nieprzebycie długą... - Na wszystko co żywe, Ilmarinen, jestem za stara na takie bzdury - sapnęła Mede. Pomimo skargi objęła go ciepło, ze względu na stare czasy, i opadła ciężko na występ skały. - Co ty... i ja - robimy w tym zapomnianym przez bogów miejscu? - Wiesz przecież - odpowiedział, choć pytanie było retoryczne. - Próbujemy ocalić przyszłość. Wydała dźwięk jednocześnie drwiący i wyrażający nadzieję. - Jak sprawują się dzieci? - zapytał. Podejrzewał, że gdyby było źle, to by mu nie powiedziała. W młodości byli z Mede na tyle długo, że przed rozejściem się ich dróg dochowali się trójki dzieci. Potem pozostawali przyjaciółmi i czasem się spotykali. Dzieci były już dorosłe. - Bezai wreszcie wszystko rzuciła i osiadła na Sittuh. Pozostali są nadal w Gildii, ciągną ją jak my wszyscy. Mamy to chyba we krwi. - Wzruszyła ramionami. - Mógłbyś czasami sam ich zapytać. - Głos się jej zaostrzył. Opuścił wzrok. - Przepraszam, ale od tak dawna pochłania mnie ten... projekt. Na nic innego nie zostaje nam czasu. - Gdy znowu na nią spojrzał, dostrzegł zrozumienie w oczach i był za to wdzięczny. Przedstawił ich sobie, Mede drgnęła lekko, zdradzając zdziwienie osobistym spotkaniem z Vanamoinenem. Przed laty stał się on odludkiem, proporcjonalnie do swej popularności w Gildii. Vanamoinen przyglądał się jej wzrokiem tak silnym, że według Ilmarinena mógł zabijać, choć nie znał nikogo, kto bardziej od niego szanowałby życie. - Jesteś gotowa przyjąć moje dane? - zapytał cicho Vanamoinen, patrząc na Mede z nie ukrywanym zaciekawieniem, jakby była jakimś rzadkim, niespodziewanym odkryciem, dokonanym przy losowym przeglądzie informacji. Spojrzała niepewnie na Ilmarinena, jakby Vanamoinen zapytał o coś bezsensownego. - No oczywiście - powiedziała