Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Pomimo skończonych lat czterdziestu dotąd się nie ożenił, choć wszystkie dwory obywatelskie przyjęłyby go na zięcia z otwartymi rękami. Mówiono otwarcie, że zachował swe serce i nazwisko dla Władki Wismund, i nie mylono się zbytnio. Była to dziewczyna pięknego rodu i magnackiej fortuny. Ojciec jej sąsiadował o miedzę ze starym Czaplicem, krewnych nie miał, jedynaczkę kochał nad życie. Dziecko miało lat siedm, gdy ją od zwłok ojca zabrano do Sterdynia — pan Wismund tak chciał. Testamentem oddał córkę i mienie przyjacielowi, zaklinając, by ją kochał i strzegł jak własne. Stary Czaplic, umierając, obowiązek ów święty przelał na syna. Sierota wychowała się i wzrosła pod okiem pana Dominika, była wszechpotężną panią w Sterdyniu — wypełniono skrupulatnie zlecenie ojców. Pomimo to między wychowanicą i opiekunem nie było nigdy szczerego stosunku. Może z powodu zamkniętej, skupionej w sobie — jak zwykle sierocej — duszy Władki, może z powodu dziwnego jakiegoś uczucia onieśmielenia i przymusu, którego wobec panienki nie mógł się nigdy pozbyć Czaplic. Żyli lata pod jednym dachem, widywali się codziennie, a nie znali się wcale. Stosunek był grzeczny, chłodny, powierzchowny — żadne się nie zbliżało. Władka może nie chciała. Czaplic może nie śmiał. Dziewczynkę kochała cała okolica, szanowali wszyscy, czarem swym poważnym podbijała serca; może i serce opiekuna zwalczył jej urok — nie wiadomo! Nie żenił się jednak i nie szukał kobiecego towarzystwa, a znajomi, utrwaleni w przypuszczeniu ciągłymi odkoszami Władki, czekali z dnia na dzień wieści o ich zaręczynach. Pan Czaplic tymczasem, rozmyślając, zbliżał się do domu. Już zwracał w wysadę, gdy z przeciwnej strony weszło na nią dwoje ludzj. Była to właśnie panna Władysława z Makarewiczem. Dziewczynka zrazu nie zwróciła uwagi na jeźdźca. Szła ze spuszczoną głową, układając machinalnie bukiet z pęku białoróżowych wodnych lilij, strażnik niósł za nią szal i okrycia. Spostrzegłszy pana, ukłonił się głęboko. Pan się zbudził ze snów o potędze. Przestał się uśmiechać, zeskoczył żywo z konia i zbliżył się do starego. — Skąd to? — spytał. — Z Żydowego Wiru. — Panienka sama woziła rozkaz? — Sama, ze mną! Pani Ordyńcowa się bała, a służbie nie ufaliśmy pałacowej. — Partię zostawiliście na miejscu? — A jużci. — Nie spotkaliście nikogo? — A kogóż mieliśmy spotkać? Pan Dominik sam tego nie wiedział. Typicznie litewska odpowiedź strażnika uspokoiła go. — To dobrze. Daj mi to, co niesiesz, a weź mego konia i odprowadź do stajni. Makarewicz się skłonił i spełnił rozkaz. Na ustach jego, gdy patrzał za Czaplicem, był drwiący, złośliwy uśmieszek. Stary miał swe wybitne sympatie i antypatie, dokładne odbicie gustów Władki. Ona była niezbadaną jak sfinks, on skryty i sprytny jak kapłan jakiego tajemniczego bóstwa. Dziewczynka na odgłos innych kroków tuż za sobą obejrzała się powoli i powitała opiekuna lekkim ukłonem. W obu rękach trzymała kwiaty. — Naraziłem panią na utrudzenie — zaczął, wpatrując się w nią z widocznym upodobaniem. — Bynajmniej, jestem panu bardzo wdzięczna za polecenie — odparła półgłosem. Makarewicz jednak dosłyszał, bo się znowu uśmiechnął, ale tym razem radośnie i serdecznie. Myśli swych jednak nie zakomunikował głośno; nie odpowiedział, co go tak cieszyło. Rozmowa się urwała, ale pana Czaplica nie zrażały lakoniczne odpowiedzi, szedł wytrwale obok niej i namyślał się. Pragnął jej coś powiedzieć i układał najdogodniejsze zwroty. — Czy pani pozwoli sobie zrobić pewną propozycję? — ozwał się po chwili trochę zakłopotany. — Słucham. — Trochę to nagle i bez przygotowania wyglądać będzie, ale myśl tę noszę od dawna i korzystam z pierwszej sposobności, by ją pani przedstawić! — Słucham pana! — powtórzyła. — Oto chciałbym bardzo prosić panią o wyjazd czasowy z tych stron. Paszport zagraniczny dostanę natychmiast; siostra moja chce lato spędzić w Ems* czy u morskich kąpieli. Czy pani nie zgodziłaby się jej towarzyszyć? — Dlaczego? — spytała krótko. — Och, dla bardzo wielu przyczyn. Chwila, którą przebywamy, jest tak pełną niebezpieczeństw, trwogi, niepokoju, tyle strasznych, krwawych wypadków i klęsk się gotuje, że nie mogę się pogodzić z myślą, by pani na nie tak z bliska była narażoną lub patrzeć na to miała. Zresztą obowiązkiem mym jest usuwać od pani wszelką przykrość, przysiągłem to ojcu memu i dotąd, o ile mi sił starczyło, dochowywałem przysięgi. Wszak mi pani pod tym względem nic nie może zarzucić. — O nie! Przeciwnie, dziękuję panu za tyloletnie starania i trudy z mego powodu. — Myli się pani. Trudów nie czułem, bo sposobność służenia wam szczęściem mi była! Głos pana Czaplica ścichł przy ostatnich słowach. Spojrzał gorąco na wychowanicę. Zmarszczyła czoło, cień niezadowolenia przesunął się po twarzy. Makarewicz w tejże chwili wymijał ich. Konik arabczyk wyrywał mu się i skakał, pomimo to stary zdołał w przelocie rzucić panu posępne spojrzenie. Można przysiąc, że go uraczył w myśli nieładnym epitetem. — Wracając do rzeczy — zaczęła Władka — pan uważa obecność moją tu za niepotrzebną w tych czasach? — Za niebezpieczną — poprawił. — Jesteś pani bogata, kochasz kraj, i zapytana, wyznasz to w oczy każdemu! Teraz to wystarcza, by się dostać pod sąd, stracić fortunę i być wysłaną. Tymczasem nie koniec na tym. Tej nocy wzięłaś pani czynny udział w powstaniu; podobny wypadek może się jeszcze przytrafić i dość jednego słowa, doniesienia na przykład takiego Makarewicza, by panią zgubić i potępić. — Pan źle wybiera przykłady. Makarewicz mnie nie zdradzi. — Może być, choć za nikogo ręczyć nie trzeba! Krótko mówiąc, będę bardzo szczęśliwy, gdy potrafię namówić panią na wyjazd za granicę z moją siostrą. Niech burza, co się sroży, obedrze mnie ze wszystkiego; szczęśliwy będę, jeśli w zamian pani pozostanie nie tkniętą. Nowe ogniste spojrzenie zakończyło tyradę. Władka długo szła milcząc i chmurnie patrząc na pałac sterdyński przed sobą. Zatrzymała się na ganku. — Dziękuję panu raz jeszcze za troskliwość! Rozumiem ją i oceniam, lecz dziwić pana nie powinno, że odmawiam. W burzy, co się sroży, wśród walczących i cierpiących znajdzie się obowiązek i dla słabej dziewczyny! Nie godzi się uchodzić nikomu z ziemi, gdzie będzie za dni lub tygodni kilka tylu rannych, tyle sierot i tylu biedaków bez dachu