Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Muszę pojechać do Oldorando lub Pannowalu, aby przedstawić mój domysł władzom Świętego Cesarstwa. Mój wywód, powinienem rzec. Tam mnie niechybnie wynagrodzą i będziemy sobie żyli dostatnio, ja i Odi. - Zapłata za domysły! Muszą być drogocenne - powiedział Tolram-Ketinet, badawczo przyglądając się ozdobionej bokobrodami twarzy kanclerza. Zawsze wiedziałem, że to dureń - pomyślał eks-kanclerz, ale nie potrafił przepuścić okazji do wyjaśnień. - Bo widzisz - zaczął zniżając głos tak, że ledwo się przebijał przez łopot żaglowego płótna ponad nimi - ja zawsze nie cierpiałem rasy ancipitalnej, odwrotnie niż mój władca. Stanowiło to kość niezgody między nami. Mój domysł, mój wywód jest bardzo ciężkim oskarżeniem ancipitów. Dlatego zostanie wynagrodzony zgodnie z Deklaracją Pannowalską. Odi Jeseratabhar wstała z leżaka i wziąwszy Sartoriirwrasza pod rękę zwróciła się do generała i Lanstateta, który do nich dołączył. - Pewnie nie wiecie, że król JandolAnganol zniszczył dzieło życia kanclerza, jego Abecadło historii naturalnej. To zbrodnia nie do wybaczenia. Ten - jak kanclerz skromnie nazywa - wywód będzie jego zemstą na JandolAnganolu i może pozwoli nam obojgu wspólnie pracować nad ponownym złożeniem Abecadła. - Jesteś, pani, śmiertelnym wrogiem naszego kraju - ostro rzekł Lan-statet. - Winnaś siedzieć w kajdanach pod pokładem. - To już przeszłość - z powagą odparł Sartoriirwrasz. - Teraz jesteśmy po prostu parą wędrownych uczonych... i bezdomnych zarazem. "Wędrowni uczeni"... Tego już było za wiele dla generała, więc zapytał rzeczowo: - jak się dostaniecie do Pannowalu? - Odpowiada mi Oldorando, jest bliżej, i jeśli nie ma tam jeszcze króla, to mam nadzieję go wyprzedzić i sprawić mu jak największe kłopoty, zanim poślubi madiską księżniczkę. Ty też nie darzysz króla miłością, Hanra. Doskonale się nadajesz, żeby mnie tam zabrać. - Ja płynę do Grawabagalinien - twardo rzekł TolramKetinet - jeśli tylko ta krypa nas tam dowiezie, a wrogowie nie dościgną. Wszyscy obejrzeli się za siebie. "Modlitwa Yadżabharu" była już na pełnym morzu, ciężko pracując na fali i wzdłuż wybrzeża podążając na wschód. "Zgoda" wyszła z Zatoki Kiwazyjskiej, ale żeglowała daleko w tyle. Na razie nie groziło im doścignięcie. - W Grawabagalinien spotkasz swą siostrę Meję - powiedział Sartori-Irwras7. 288 Generał uśmiechnął się bez słowa. Później zauważyli, że do pościgu dołączyła "Dobra Nowina" z awaryjnym ożaglowaniem grotmasztu. Oba idące za nimi okręty zniknęły w mgiełce, kiedy na zachodnim widnokręgu wyrosły burzowe chmury o krawędziach poczerwieniałych jak miedź. Błyskawice bezgłośnie dziergały podstawy chmur. Druga fala assatassów niczym rozwinięte skrzydło podniosła się z morza i spadła na ląd. "Modlitwa" szła zbyt daleko od brzegu, by doznać uszczerbku. Ledwie kilka rybojaszczurek śmignęło obok okrętu. Ludzie spokojnie patrzyli na to, co rankiem wprawiło ich w osłupienie. Zapadł mrok i gromy dudniły nad pełznącym w kierunku Grawabagalinien okrętem, a ogniki świateł rozbłysły na brzegu, gdzie tubylcy raczyli się posiłkiem ze śniętych gości. • I jeszcze coś podążało do miejsca, gdzie w drewnianym pałacu rezydowała królowa królowych, coś bez tożsamości - trup człowieka. RobaydayAnganol odbył podróż bez pieniędzy w dół rzeki z Matrassylu do Ottassolu, wyprzedzając ojca. Gdziekolwiek szedł teraz, szedł wyjątkowo spiesznym krokiem, na wpół oglądając się za siebie; gdyby tylko wiedział, jak bardzo tym wizerunkiem człowieka prześladowanego przypomina ojca. Sam uważał się za prześladowcę. Myślał jedynie o wzięciu pomsty na własnym ojcu. W Ottassolu, miast do podziemi pałacu, w którym król miał się zatrzymać, poszedł do domu, w którym mieszkał astrolog i anatom Bardol KaraBansita, stary przyjaciel Sartoriirwrasza. KaraBansita nie darzył króla ani jego syna dziwaka wielką sympatią. Gościł u siebie towarzystwo astrologów z Yaligos. Zaofiarował Robaydayowi swój domek w porcie, razem z dziewczyną - jak się wyraził - do wszystkiego. Robayday rzadko interesował się kobietami. Z miejsca jednak mu się spodobała mieszkanka portowego domu KaraBansity, dziewczyna o długich kasztanowych włosach i z miną zagadkowej wyższości, jak gdyby posiadła nikomu nie znaną tajemnicę. Oznajmiła, że ma na imię Metta, a wtedy ją sobie przypomniał. To była dziewczyna, z którą się zabawiał w Matrassylu. Jej matka przyszła z pomocą jego ojcu, rannemu w Bitwie Kosgatckiej. W istocie na imię jej było Abatha. Nie poznała Roby. Takie panienki z pewnością nie liczą kochanków. Zrazu chłopak nie przypomniał się dziewczynie. Poczekał, aż sama przyszła. Aby zrobić na nim wrażenie, mówiła o kompromitującej znajomości z sibornal-skimi dostojnikami w Matrassylu; słuchał nie spuszczając wzroku z twarzy dziewczyny i myśląc o jej jakże odmiennym spojrzeniu na świat pełen sekretnych zabiegów. - Nie poznajesz mnie, bo mnie trudno poznać, a przecież był taki dzień, gdy nosiłaś mniej kohiu na rzęsach i gdy byliśmy bliżej siebie niż język i zęby. Na to zawołała nań po imieniu i z wielką radością wzięła go w objęcia