Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Czy uczucia robią z człowieka tchórza? Wiem, że jedynymi chwilami, w których czułem lęk, były te rzadkie momenty, gdy przysłuchiwałem im się i myślałem o tym, co się dzieje ze światem i co ich czeka w przyszłości. Strach? Tak, ale to było coś więcej. To było uczucie, które sprawia, że człowiek potrafi zabić — kiedy myślałem, że świat dąży do unicestwienia tych dzieciaków, że moi trzej synowie mają zostać złożeni w ofierze. O tak, zabiłbym — ale kogo miałem zabić? Wszystkich i nikogo zarazem; nie było pojedynczego wroga, ogniska zarazy ani czarnego charakteru; to nie uśmiechający się głupkowato pracownik socjalny, niezdolny zarobić grosza, ani złodziejski biurokrata, bojący się własnego cienia, lecz cała ziemia staczała się w otchłań horroru, spychana ręką każdego potencjalnie porządnego człowieka, który uwierzył, że potrzeba jest świętsza niż umiejętności, a litość świętsza niż sprawiedliwość. Ale nieczęsto doznawałem tego uczucia. Słuchałem moich dzieci i wiedziałem, że nic nie zdoła ich pokonać. Patrzyłem na nich, siedzących na moim podwórku, i na wysokie, pogrążone w ciemnościach budynki wciąż żywego pomnika wolnej myśli — Uniwersytetu Patricka Henry’ego — i na światła Cleveland za nimi, na pomarańczowy blask huty za rzędami kominów, migające czerwone kropki wież radiowych, długie, białe pasy lotnisk na horyzoncie — i myślałem, że w imię wszelkiej wielkości, jaka kiedykolwiek istniała i napędzała świat, wielkości, której są ostatnimi potomkami, zwyciężą... Pamiętam jeden wieczór, kiedy zauważyłem, że John od dłuższego czasu milczy — i spostrzegłem, że zasnął, leżąc na ziemi. Pozostali zdradzili mi, że nie spał przez trzy noce. Natychmiast wysłałem pozostałą dwójkę do domu, ale nie miałem serca go budzić. Była ciepła, wiosenna noc. Przykryłem go kocem i pozwoliłem mu spać. Siedziałem przy nim jo rana, patrząc na jego twarz w świetle gwiazd, a potem na pierwsze promienie słońca na jego spokojnym czole i opuszczonych powiekach, i czułem coś, co nie było modlitwą — nie modlę się — lecz stanem ducha, który bezskutecznie próbuje się osiągnąć w modlitwie: całkowite, pewne, afirmujące oddanie swojemu umiłowaniu sprawiedliwości, i pewność, że ona zwycięży i że ten chłopiec będzie miał przyszłość, na jaką zasługuje. — Podniósł rękę, wskazując dolinę. — Nie sądziłem, że będzie tak wspaniała — i tak trudna. Zapadła już noc i góry stopiły się z niebem. W powietrzu wisiały pojedyncze światełka doliny, w górze unosiła się czerwona mgiełka z odlewni Stocktona, a jarząca się wstęga świateł domu Mulligana przypominała wtopiony w niebo wagon kolejowy. — Miałem jednak rywala — rzekł wolno Akston. — Był nim Robert Stadler... Nie krzyw się, John — to przeszłość... John kiedyś go kochał. Ja zresztą też — no, niezupełnie, ale to, co się czuło wobec tak wielkiego umysłu, było boleśnie bliskie miłości, była to najrzadsza przyjemność: po- dziw. Nie, nie kochałem go, ale w otaczającym nas trzęsawisku mierności byliśmy jak dwaj przedstawiciele ginącej epoki lub krainy. Śmiertelnym grzechem Roberta Stadlera było to, że nigdy nie rozpoznał swojej prawdziwej ojczyzny... Nienawidził głupoty. Jedyną emocją, jaką kiedykol- wiek okazywał, była kąśliwa, gorzka nienawiść wobec każdego beztalencia, które ośmieliło się mu sprzeciwić. Chciał robić wszystko po swojemu i chciał, żeby wszyscy dali mu spokój, chciał zmieść ludzi ze swojej drogi — ale nigdy nie zidentyfikował środków wiodących do tego celu, charakteru tej drogi ani swoich wrogów. Poszedł na skróty. Uśmiecha się pani, panno Taggart? Pani go nienawidzi, prawda? Tak, pani wie, co to był za skrót... Powiedział pani, że rywalizowaliśmy o tych trzech studentów. Była to prawda —ja nie myślałem o tym w ten sposób, ale on tak. Cóż, jeśli byliśmy rywalami, miałem nad nim jedną przewagę: wiedziałem, po co potrzebne im obie profesje, podczas gdy on nigdy nie rozumiał ich zainteresowania moją. Nie rozumiał też jej znaczenia dla siebie — i właśnie to, nawiasem mówiąc, go zniszczyło. W tamtych latach był jednak jeszcze dość żywy, by uczepić się tej trójki. „Uczepić się” to właściwe określenie. Ponieważ jedyną wartością, jaką czcił, była inteligencja, zagarnął ich, jakby byli jego prywatnym skarbem. Był bardzo samotny. Myślę, że w całym życiu Francisco i Ragnar byli jego jedyną miłością, a John — jedyną namiętnością. To jego uważał za swego dziedzica, przyszłość i nieśmiertelność. John zamierzał zostać wynalazcą, a zatem — fizykiem; chciał robić doktorat pod kierunkiem Stadlera. Francisco postanowił odejść z uczelni po zdobyciu dyplomu i poświęcić się pracy; miał być doskonałym zlepkiem nas obu, swoich dwóch intelektualnych ojców: przemysłowcem. A Ragnar — nie wiedziała pani, jaki wybrał zawód, panno Taggart? Nie, nie kaskadera, badacza dżungli ani nurka głębinowego. Coś wymagającego znacznie większej odwagi. Ragnar chciał zostać filozofem. Abstrakcyjnym, teoretycznym, akademickim, samotnym filozofem żyjącym w wieży z kości słoniowej... Tak, Stadler ich kochał. A jednak — powiedziałem, że byłem gotów zabić, by ich ochronić, ale nie było kogo zabić. Gdyby to było wyjściem — którym oczywiście nie jest — należało zabić właśnie Roberta Stadlera. Spośród wszystkich jednostek ludzkich to on najbardziej przyczynił się do zła, które teraz niszczy ziemię. Jego grzech był najcięższy. Jego umysł był zdolny do poznania prawdy. Spośród wszystkich nazwisk, z którymi wiązał się honor i osiągnięcia, tylko on użyczył swojego grabieżcom dla usankcjonowania ich rządów. To on oddał naukę pod lufy ich pistoletów. Ani John, ani ja nie spodziewaliśmy się tego. John rozpoczął studia doktoranckie, ale ich nie ukończył