Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
I gardzę tak, jak dawniej gardziłem, oddawaniem się rzeczom marnym i lichym – pragnę tak, jak dawniej pragnąłem, siłą i czystością ducha wzbijać się nad niskie poziomy tłumów. Lecz myślę teraz o tym, o czym dawniej nie myślałem, że życie naszej planety i życie rozsianych po niej tworów są, obok niezmiernej prawdy wszechświata, jego bezmiarów i jego olśniewających blasków, jego początków i jego celów, drugą prawdą, ograniczoną, pełną zatajonych po rozdołach i przepaściach żałości i rozpaczy, lecz dla mnie, jako dla ziemskiego tworu, równą tamtej w wielkości i wadze. Pierwsza z tych prawd nie unicestwia bynajmniej drugiej, i nie byłbym w stanie pojęciem choćby tylko zaczepić o pierwszą, gdyby nie istniała druga. Tamta olśniewa wyobraźnię moją i każe mi uchylać czoła przed obejmującą mię zewsząd, nieograniczoną i niepojętą, potęgą i tajemnicą – ta, wsącza mi się do serca tożsamością natury i kolei, wzywając wszystkie me siły, aby wzrostowi i szczęściu jej były pożyteczne. Myślę o tym, o czym nie myślałem dawniej, że służyć można ogromowi przez małość, nieskończoności przez ograniczoność, wieczności przez doczesność, nieznanemu pra-źródłu wszystkich bytów przez wspieranie i wzbogacanie tego bytu jedynego, na który szeroko otwierają się oczy moje, którego też jestem krwią krwi i kroplą kropli. Szeroko otwierają się oczy moje na byt ziemski, na byt takich jak ja istot ziemskich, i wiem już teraz, że pomimo jego ograniczoności i kruchości, pomimo zaczajonych w jego rozdołach i przepaściach żałości i rozpaczy – są w nim kwiaty, których wonią oddychać można piersią szczęśliwą – są w nim rzeczy godne czci – i są radości, ku którym wzdychała stęskniona dusza moja. O, Seweryno! są też na ziemi czyny tak wielkie, że cena ich przenosi cenę krwi wylanej przez bohaterów na otwartym polu, a tak krwawiące i ciche, że dotknięcia słowem nawet najcichszym nie znoszą. Takie arcydzieła serc mogą nas czołem w proch rzucać przed świętością tego, co im jest natchnieniem i mocą, mogą nam pierś rozrywać orkanami żalu i górnych porywów, ale ściskają nam gardła i zamykają usta, podobnie jak węgiel czerwony, którym Bóg znaczy wargi wybranych proroków, zamyka te wargi na wszystkie rzeczy ludzkie i śmiertelne. Niechże majestatowi czynów takich nie urąga ani spazm żalu, ani mdły podziw, ani marna podzięka. Nieumniejszone żadnym aktem ludzkiej miary, niech będą, wniebowzięte w srebrnej aureoli milczenia! NA ZAMCZYSKU XXXV Nie wiedziała sama, od jak dawna siedzi na ociosanym kamieniu, niegdyś może ozdobie książęcych albo królewskich krużganków, a dokoła niej, na kobiercu z uwiędłych liści, leżały odłamy cegieł, metali, form architektonicznych, które przed wiekami tkwiły w wyniosłym gmachu potęgi i chwały. Baśń, nie baśń, istota fantastyczna, która z łona wieków na wieczornice zimowe przybywa w sukni z mrozu i szronu, opowiada, że wznosiło się tu niegdyś zamczysko książąt dumnych, możnych, walecznych, którzy szczęk zwycięskiego oręża roznosili od migdałowych gajów naddnieprzańskich, do usianych bursztynem wybrzeży Bałtyku. Ilekroć orężem nie dzwonili, sprawiali łowy w puszczach takich jak ta, sprawiali je i w tej, a teraz, gdy w jesienne lub zimowe noce koguty w budniczych wioskach na północ pieją, z porytych przez borsuki i dziki gruzowisk zamczyska zrywają się i w las pędzą widmowe orszaki myśliwskie. Zgiełk tu wtedy, blask, ruch, gwar. Za Kunigasem swym, jaśniejącym w ciemności bielą gronostajów, jadą na postrojonych rumakach Bojarosy – rycerze, w kołpakach rysich, z dzidami, które wysoko w blaskach pochodni pobłyskują, wielki łowczy, z garbem torby borsuczej na plecach, pobudkę myśliwską w długą trąbę dmie, ogary grają i figlarne kaukie w czerwonych kapturkach gromadą pomocniczą za ogarami biegną... Teraz cicho tu, pusto, mroczno. Nad ociosanym kamieniem smutny świerk stoi, a w pobliżu puste legowisko sarnie krwawi się we wklęsłości liściem opadłym z sokora. Na tej krwistej rdzawości, którą jesień noclegi sarnie okryła, błyszczy srebro wilgoci, składane przez mgły. Puszcza pełną jest teraz krwistej rdzawości, bladych sreber, spłowiałych pozłot i dziwnych mgieł. Inaczej było tu o południu. Słońce jesienne, tknięte wspomnieniem lata, raz jeszcze, przed nadejściem zimowych senności wóz swój zaprzęgło w rumaki ze złota, srebra i brylantów. Raz jeszcze upalne, skrzące, żeglowało po błękitach gorących i czystych, napełniając puszczę blaskami bogactw midasowych. Przepychem midasowym, ulewą barw, orgią blasków ociekały wtedy wzorzyste uploty gałęzi, wszystkie portyki, nawy, polany, samotne na łąkach kolumny, tajemnicze nad strumieniami zacisza i ostatnimi woniami ziejące malachitowe puchary rozdołów. Ale gdy wielkie światło niebieskie osunęło się na pościel przez gwiazdę wieczorną z purpur i ogni usłaną, wszystko przygasło i las napełniać się począł smutnymi tworami mgły. Upalnym dotknięciem słońca z mokrej ziemi wywołane, powstawały nad nią słupy białych oparów i z postępem wieczornego chłodu mnożyły się w niezliczony lud ruchomych mar. Wzrostem równe wysokim drzewom, białe i wiotkie postacie te o ciałach z krep i muślinów, szły po szerokich drogach leśnych, jedna za drugą, słaniając się i chyląc czoła pod sklepieniami z gałęzi, jak pod wyniosłym, lecz dla nich za niskim stropem świątyni. W nieskazitelnej, przedwieczornej ciszy, drogi leśne przemieniły się w nawy świątyni, z przeciągającą teorią olbrzymek w białych sukniach, w sukniach, które niekiedy zaczepiały o gałęzie drzew przydrożnych, a wówczas olbrzymki, z dróg zbaczając, wchodziły w las. Wchodziły w las i błąkały się, tułały, rozdzierały o drzewa swe rzadkie ciała, zawieszały na nich długie welony ślubne, lub z głowami, w gałęzie ich wtulonymi, napełniały je bladym oddechem swym dopóty, aż rozemdlone i rozechwiane wzbijały się ku górze białą, przeźrocza rozwieją. Od tych mar, od nadciągającego zmierzchu, od przelewających się w ostatkach dziennego światła bladych metali i przygasłych diamentów, od wilgotnych tchnień, rozlewających w powietrzu przypomnienia zimy i łez – rozwlekł się po całym tym ogromnym lesie bezbrzeżny smutek. Kiedy Seweryna podniosła zamyślone powieki i wzrokiem powiodła dokoła, w pobliżu, o rozłożyste drzewo oparta stała olbrzymka z białej pary i nieruchoma, zdawało się, że na coś czeka, patrzy na nią i przyzywa ją ku sobie tajemniczymi znakami rozwiewnych ramion. U stóp olbrzymki, w ostatkach dziennego światła, krwawiło się zwiędłym liściem wklęsłe legowisko sarny