Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Była to dziwna myśl, przejmująca ją mimo wszystko poczuciem nie słabości, lecz siły. - W każdym razie - rzekł Andrews odwracając się z posępną stanowczością - więcej już zrobić nie mogę. Nie odpowiedziała. Rozejrzała się po kantorze. W pewnej mierze nawet sam ten kantor wyprowadzał ją z równowagi. Zawsze sobie wyobrażała "biuro Franka" jako lokal wytworny, elegancki, dystyngowany, ale ten tu... pozbawiony jest wszelkiej dystynkcji. Wszystkiego było dwa pokoje - biuro i dalszy pokój, zwany "prywatnym", zapchany jednak przeważnie skrzyniami, z których tu i ówdzie sypała się słoma. Pokoje te były zniszczone i brudne. Przyglądała się zamkniętym oknom, popękanym karniszom, szarozielonym ścianom, pustemu biurku, które należało zapewne do Franka i przy którym z nagłym bólem wyobraziła sobie w tej chwili jego chudą, pochyloną postać. Samo wejście do kantoru przejęło ją lękiem: wejście od ulicy Saddleriggs, strzeżone przez szyld "Lennox i Galton" na mosiężnej tablicy - nie błyszczącej, niestety, lecz pożółkłej, miejscami pokrytej grynszpanem, czyniącym napis prawie że nieczytelnym - to brudne i ciemne wejście na kręte kamienne schody, zamiast poręczy mające sznur, którego Łucja trzymała się kurczowo, wchodząc. A nawet drzwi z pękniętą futryną pasowały do tego wszystkiego, potęgując wrażenie niechlujnego, odwiecznego zaniedbania. Widocznie Lennox niewiele się troszczył o wygląd zewnętrzny swojego biura. Drgnęła i zebrała siły, zauważywszy wlepiony w siebie wzrok Frame'a. Wiedziała, że nazywa się Dougal Frame, ten niedorostek, mniej więcej czternastoletni, niedbale uczesany, w brudnym kołnierzyku, o podejrzanie ciemnej szyi, z uszami jakby przyczepionymi. Za jednym chwiało się pióro, za drugie wetknięty był niedopałek papierosa. Spoglądał na nią spoza swych grubych wielkich okularów w stalowej oprawie chyba z wrogością. W każdym razie Łucja podejrzewała go o tę wrogość i usiłując opanować rozdrażnienie, zwróciła się do niego. - Czy nigdy tu nie sprzątają? - spytała łagodnie. Przez długą chwilę patrzył na nią w zamyśleniu, następnie odpowiedział tajemniczo. - Czasami. - Po tej lakonicznej informacji zabrał się szybko do dalszego sortowania listów. - Powinieneś sprzątać częściej - nalegała. - Tyle tu kurzu. - Nie płacą mi za to - odparł chłodno, prawie niegrzecznie, nie podnosząc oczu. Przez chwilę panowało milczenie. Następnie dał się słyszeć odgłos kroków na schodach. - Idzie Lennox - rzekł chłopiec, wciąż jeszcze powściągliwie, lecz mniej szorstko, jak gdyby już żałował swej poprzedniej arogancji. Serce Łucji zabiło żywiej. Odwróciła się szybko, gdy drzwi się otworzyły i wszedł Lennox. Twarz jego, już od progu niezwykle surowa - z inną miną wchodził do jej domu - na jej widok stała się jeszcze kwaśniejsza: zsunął kapelusz z czoła i od razu zawołał: - Więc jednak pani przyszła! Dotknęło ją to szorstkie przywitanie - czemu mówi w ten sposób, gdy przecież wszystko zostało ustalone nie dalej jak tydzień temu, potwierdzone jego słowem. Zmusiła się jednak do uśmiechu - wymuszonego uśmiechu kobiety bardzo strwożonej, gorąco pragnącej się podobać. - Pan Andrews powiedział mi już wszystko - rzekła z pozornym ożywieniem. - Jestem gotowa zabrać się od razu do roboty. - Jestem idiotą - stwierdził zirytowanym głosem. - Absolutnie nie da pani sobie rady. - Panie Lennox, niechże pan tak nie mówi - odparła szybko, wciąż jeszcze z wymuszoną pogodą. - Proszę sobie zapamiętać: wyleci pani za tydzień, jeśli pani nie osiągnie należytych rezultatów