Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Po dziesięciu minutach stanęliśmy przed schodami przeciwpożarowymi, które prowadziły na pierwsze piętro, do gabinetu Jakowa Miakowa. Jako pierwszy zaczął się wdrapywać Jakow. Za nim Żanna Akułowa. Przed moimi oczami migały jej śliczne nogi. Walizka była potwornie ciężka. - Wszystko w porządku - powiedział Jakow. Wyszliśmy na korytarz i zobaczyliśmy drzwi do jego gabinetu. Jak na złość na klamce drzemało małe diablątko, jedna z tych swołoczy, którymi wysługują się klany mafijno-zaświatowe. - Aha! - pisnęło diablątko i odskoczyło, zanim Jakow Miakow zdążył je złapać. - Doniosę, doniosę, doniosę!!! Żanna rzuciła się za nim, ale nie udało się jej go dogonić. Jakow Miakow otworzył drzwi gabinetu. Niepotrzebnie zresztą trudził się zamykaniem ich na klucz. Na kanapie wylegiwała się roznegliżowana przepowiadaczka, z otwartą na środku księgą losu, i paliła kalian; dwie stare Cyganki grały na podłodze przed stołem kartami do tarota, a obok monitora wił się korzeń mandragory. Jakow podszedł do selektora i włączył go. - Studio numer jeden?! - zawołał. - Odpowiedzcie! Na monitorze pojawiła się zaniepokojona twarz mojej ulubionej spikerki Tanieczki. - Trzymamy się ostatkiem sił! - krzyknęła. - Gdzie są obiecane posiłki? W tym momencie w kadr weszła dłoń szkieletu i zacisnęła się na ustach spikerki. Tania straciła przytomność. - Która godzina? - zapytał Jakow. - Za osiem dwunasta - odpowiedziała Żanna Akułowa. Widać było, że drży. - Nie mamy innego wyjścia, musimy biec do pierwszego studia. - Mogą wyłączyć energię - wtrąciłem się. - Na szczęście są analfabetami i nie mają pojęcia o technice. Im się wydaje, że nauki i techniki nie ma, że światło pali się samo z siebie. - Jakow Miakow zaśmiał się powściągliwie, mimo że wcale nie było mu do śmiechu. Nie bawiła mnie perspektywa biegania tam i z powrotem po korytarzach wypełnionych plugastwem, ale wiedziałem, że moim obowiązkiem jest pomóc ojczyźnie powrócić do normalnego życia. Przez siedemdziesiąt pięć lat żyliśmy pod panowaniem wilkołaków, zwanych komunistami, potem, po krótkim okresie demokracji, znowu nastąpiło panowanie wilkołaków, tym razem prawdziwych. I teraz one, nie przestając się rozmnażać, żerują jak pasożyty na naszych zabobonach, lękach i nadziejach. Nie przypadkiem najwięcej wszelkiego rodzaju astrologów, ekstrasensów, przepowiadaczy i wampirów kręci się wokół szpitali - im gorzej czuje się człowiek, tym lepiej powodzi się wszelkiego rodzaju kaszpirowszczyźnie. Szliśmy po korytarzach telewizji udając, że właściwie nic takiego się nie dzieje. Oto idzie dyrektor Jakow Miakow, pogodzony z tym, że władzę przejęły wampiry. Obok niego czarująca, szczuplutka Żanna Akułowa z nowym mężnym wielbicielem, niosącym w ręku walizkę. Mijali nas inni pracownicy telewizji, każdy gdzieś się spieszył, każdy miał coś do załatwienia. W telewizji muszą przecież pracować zwykli ludzie, w przeciwnym razie staną maszyny, bo diabelstwo nie ma pojęcia, jak zbudowany jest parowóz. Z przeciwka szedł jakiś diabeł wyższego zaszeregowania, jego rozłożyste poroże unosiło się nad łbem. Obok niego, z ożywieniem szczebiocząc, dreptała podstarzała brunetka Dżunna. Za nią biegli ochroniarze, od czasu do czasu strzelając gdzie popadnie. Musieliśmy uważać, żeby nie nadepnąć na trupy. Myśleliśmy, że dotrzemy do studia bez przygód, ale plugastwo nas oszukało. Gdy tylko Jakow Miakow otworzył drzwi, ze wszystkich stron rzuciły się na nas wampiry, astrologowie, wilkołaki, drapieżne rusałki i przepowiadacze z żółtą watą wystającą z owłosionych uszu. Napadem kierowała, nie wychodząc z moździerza, ohydna wiedźma, z braku miotły wymachująca szczotką do podłogi. Zostaliśmy związani i zawleczeni na scenę, nad którą ciągle wisiał napis TĘCZA TWÓRCZOŚCI LUDOWEJ. - Niech wszyscy to zobaczą! - zawyła wiedźma. - Włączyć wszystkie programy! Słyszycie mnie? - Słyszymy - odpowiedzieli smętnie zniewoleni operatorzy i reżyserzy. - Włączyć Interwizję i Eurowizję! Włączyć wolne miasto Brześć! Niech cały świat zobaczy, co robimy ze zdrajcami i wrogami wielkiego mistycznego bractwa! Z prawej strony wieszała się na mnie młoda, śmierdząca zdechłymi rybami rusałeczka; z lewej trzymał mnie wilkołak, który to zaczynał zmieniać się w wilka, to, przyłapując się na tym, znowu przybierał rysy człowieka. Zapłonęły monitory. - Cisza w studio! - wrzasnął astrolog ze znanej bandy grabiącej w wolne dni turystów na wielkiej drodze Smoleńskiej. Wiedźma uderzyła moździerzem w scenę. Jupitery zwróciły w naszą stronę swoje oślepiające mordy. Wiedziałem, czułem, że studio jest dosłownie nabite plugastwem, które przybiegło świętować zgubę ostatniego ludzkiego dyrektora telewizji, nieulękłej Żanny Akułowej i mnie, skromnej ostoi sił trzeźwości w świecie szaleństwa. - Dokładnie o północy - wyła wiedźma - pod moim przywództwem, na oczach miliardów telewidzów, kolektywnie rozszarpiemy tę złowieszczą trójcę... Pozostała minuta... Żanna popatrzyła na mnie. - Jaka szkoda - powiedziała cicho - jaka szkoda, że spotkaliśmy się tak późno... - To się jeszcze okaże. - Panowie, towarzysze, obywatele - krzyknął Jakow Miakow, który nawet w takim momencie pozostawał nieulękłym demokratą. - Triumf ciemnych sił irracjonalizmu nie jest wieczny! Ludzkość zwycięży! A wy wszyscy skończycie w swoich tartarach! - Kończ z nimi! - zawyła wzburzona sala. Głośno i dźwięcznie wybił zegar. Pierwsze uderzenie... I wtedy przy akompaniamencie wyjącego tłumu podniosłem rękę z wiszącą na niej rusałką i palnąłem nią wilkołaka w łeb. Wilkołak wbił w jej ciało swoje wilcze kły. Odskoczyłem. Schyliłem się i otworzyłem walizkę. Czując, że coś jest nie w porządku, wampiry i astrologowie rzucili się na mnie. Ale było już za późno. Zegar wybił po raz drugi, trzeci i czwarty. Wasyl, wypuszczony z walizki, wleciał na jakąś poprzeczkę i głośno, na całe gardło, zapiał. - Kukurykuuu!!! Jak rażone gromem zamarły wampiry, obwisły rusałki, westchnęły leśne licha, zadrżeli ekstrasensi... Pięć, sześć, siedem... - Kukurykuuu! - rozległa się triumfalnie zwycięska pieśń Wasyla. Mój bohater i przyjaciel, który tak niezawodnie chronił moje mieszkanie od plugastwa, bojącego się jak śmierci koguciego krzyku... Teraz miał obronić telewizję i cały mój piękny kraj... Osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście... - Kukurykuuu!!! - zapiał po raz trzeci kogut. I wszyscy zniknęli - i wiedźmy, i przepowiadacze, i wróżki, i czarownicy, i wampiry, i wodniki, i kandydaci nauk medycznych... W sali było głośno i bardzo pusto... Na podłodze lśniła złota szpilka starej wróżki-akuszerki. Ktoś nieśmiało zaklaskał. Pewnie któryś z techników. Żanna odwróciła się do mnie i zapytała: - Co pan robi dziś wieczorem? - Co pani rozkaże - odparłem. Kogut usiadł mi na ramieniu. - Niech pan nie przecenia swoich osiągnięć, Uszkin - powiedział srogo Jakow Miakow