Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Pan Coldfield najwidoczniej zamierzał potraktować ślub córki po prostu jako okazję do użycia kościoła, w który zainwestował już pewną sumę ofiar i niewątpliwie samozaparcia, i na pewno jakiejś rzeczywistej pracy i pieniędzy, pragnąc osiągnąć coś w rodzaju równowagi popytu i podaży na rynku wypłacalności duchowej; jak gdyby kościół był dla niego czymś w rodzaju maszyny do oczyszczania bawełny - maszyny, do której on w swoim przekonaniu nabył tak czy inaczej pewne prawa i której wobec tego mógł używać do oczyszczania bawełny wyhodowanej bądź przez siebie, bądź przez kogokolwiek z bliższej czy dalszej rodziny - tyle tylko, i nic więcej. Może więc to, że on wolał cichy ślub, wypływało z tej samej żmudnej nieustannej gospodarności, dzięki której zdołał utrzymywać matkę i siostrę, ożenić się i założyć rodzinę z samych tylko dochodów owego sklepiku, przed dziesięciu laty mieszczącego się w jednym wozie; czy też może odgrywało tu rolę poczucie stosowności, jakaś wrodzona delikatność (czym, nawiasem mówiąc, jego siostra i córka bynajmniej się chyba nie odznaczały) wobec przyszłego zięcia, którego zaledwie przed dwoma miesiącami swoim podpisem wyciągnął z więzienia. W żadnym jednak razie nie był to brak odwagi spowodowany wciąż jeszcze nienormalną pozycją zięcia w miasteczku. Bez względu na to, jakie stosunki łączyły ich obu przedtem i ewentualnie łączyć ich miały w przyszłości, pan Coldfield na pewno palca by nawet nie podniósł wtedy w obronie Sutpena, gdyby wierzył, że on istotnie dopuścił się jakiegoś przestępstwa. Być może, wierząc w to, nie zabiegałby specjalnie o zatrzymanie Sutpena w więzieniu, ale poręczenia za niego na pewno by nie podpisał. Niewątpliwie więc fakt, że on to podpisał, był czymś w rodzaju najlepszego moralnego odkażenia, jakie Sutpen mógł wówczas otrzymać w oczach współobywateli - to było coś, czego pan Coldfield by nie zrobił tylko po to, żeby ratować swoje dobre imię, choćby to aresztowanie było bezpośrednim skutkiem jego własnych interesów z Sutpenem - zresztą wkrótce już się z owej transakcji wycofał, kiedy sumienie nie pozwoliło mu jej w dalszym ciągu sankcjonować, przy czym zostawił Sutpenowi cały płynący z niej zysk, nie chcąc nawet przyjąć od Sutpena zwrotu za straty, jakie poniósł wskutek rozwiązania tej spółki. Córce jednak pozwolił wyjść za mąż za człowieka, którego czynów sumienie jego nie pochwalało. Tym samym po raz drugi postąpił wbrew sumieniu. Na ślubie zamiast stu zaproszonych gości było, łącznie z orszakiem ślubnym, zaledwie dziesięć osób; chociaż kiedy już z kościoła wyszli (to było wieczorem, Sutpen przywiózł kilku swoich dzikich Murzynów i ustawił ich z płonącymi głowniami pod kościołem), ten niedobór liczebny wyrównywała czekająca tam gromada chłopców i młokosów, i mężczyzn z karczmy na skraju miasteczka, gdzie bywali przeważnie sami handlarze bydła - rozmaitych pastuchów, stajennych i tym podobnych, bynajmniej nie zaproszonych. To była część druga powodu łez Ellen. Bo to ciotka namówiła pana Coldfielda na uroczysty ślub. Sutpen wcale jej w tym nie popierał, chociaż na pewno wbrew sobie. Chciał się przecież ożenić, nie po to, żeby mieć jakąś bezimienną żonę i bezimienne dzieci, ale po to, żeby na akcie ślubnym, na tym patencie, widniało nazwisko żony znanej z nieskazitelności i nazwisko równie nieskazitelnego teścia. Bo ten akt ślubu miał być właśnie patentem nawet ze złotą pieczęcią i z czerwonymi wstęgami, gdyby tylko było to praktykowane. Ale Sutpen potrzebował tego patentu nie dla siebie. Ona (panna Rosa) nazwałaby dążenie do złotej pieczęci i czerwonych wstęg próżnością. Jeżeli jednak istotnie tak było, to przecież nic innego jak owa próżność zaplanowała sobie ten wielki dom i wzniosła go na obcej ziemi, nieomal własnymi gołymi rękami i w dodatku stojąc w obliczu zupełnie prawdopodobnej perspektywy, że zgoła zbytecznie ktoś wtrąci się w tę sprawę, tak jak to zwykle się dzieje wskutek niechęci, jaką wszystkie społeczności ludzkie z reguły żywią do sytuacji, których nie rozumieją. A więc próżność... i duma. Panna Rosa przyznaje, że on był dzielny; może, więc nawet nie odmówiłaby mu i dumy, tej samej dumy, co potrzebowała właśnie takiej okazałej siedziby, nie zadowalając się żadną mniejszą, więc gnała Sutpena naprzód do zdobycia jej za wszelką cenę. A potem on już miał ten dom i mieszkał tam samotnie, sypiał na sienniku przez trzy lata, dopóki nie stać go było na meble godne tej wspaniałości - przy czym częścią umeblowania, i to wcale nie najpośledniejszą, był właśnie ten akt ślubu. Panna Coldfield ma zupełną rację. Sutpenowi był potrzebny nie tylko dach nad głową, nie tylko jakaś tam żona i jakieś tam dzieci, tak samo jak był mu potrzebny nie tylko ślub jako taki. Jednakże, kiedy nastąpiło to niewieście przesilenie, kiedy Ellen z ciotką usiłowały go przeciągnąć na swoją stronę, żeby namówił pana Coldfielda do urządzenia uroczystego ślubu, on ich poprzeć nie chciał. Niewątpliwie jeszcze lepiej niż pan Coldfield pamiętał o tym, że nie dalej jak przed dwoma miesiącami groziło mu więzienie; i że opinia publiczna, która w pewnym momencie ubiegłych pięciu lat jakoś go przełknęła, chociaż nigdy nie mogła go dobrze strawić, ostatecznie dokonała jednej z owych przyrodzonych wszystkim ludziom zgoła niewytłumaczalnych wolt i gwałtownie go wyrzygała. A jemu ani trochę nie pomogło to, że już przynajmniej dwóch z tych obywateli, zamiast być jeszcze dwoma zębami w szczęce oburzonej opinii, przytrzymało tę szczękę otwartą i bezsilną, kiedy on z niej wychodził bez szwanku. Ellen i ciotka też o tym pamiętały. Ciotka pamiętała