Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Samochód już na mnie czekał; Gizela i Riccardo, którzy siedzieli z przodu, nie ruszyli się nawet z miejsc, ale przyjaciel Riccarda wyskoczył z samochodu i podszedł do mnie. Był to młody mężczyzna średniego wzrostu, łysawy, o pożółkłej cerze i dużych czarnych oczach; nos miał orli, usta duże, uniesione w kącikach ku górze, tak że robił wrażenie, jak gdyby się uśmiechał. Ubrany był bardzo elegancko, ale zupełnie inaczej niż Riccardo, poważnie, w ciemnopopielatą marynarkę i nieco jaśniejsze spodnie, miał sztywny kołnierzyk i czarny krawat, w który wpięta była spinka z perłą. Głos jego był miękki i łagodny, nieco melancholijny, wzrok jakby znużony; zachowywał się bardzo wytwornie, a nawet uroczyście. Gizela przedstawiła mi go jako Stefana Astaritę i byłam pewna, że jest to ten sam pan, który przekazał mi przez nią owe korzystne propozycje. To, że go poznałam, nie sprawiło mi przykrości, bo jego oferta nie miała w sobie nic obrażającego, wprost przeciwnie, pochlebiała w pewnym sensie mojej próżności. Podniósł do ust moją rękę jak gdyby w bolesnym uniesieniu i z wielkim uczuciem. Potem wsiadłam, on zajął miejsce obok mnie i ruszyliśmy. Gdy samochód pędził wśród pożółkłych pól, pustą, zalaną słońcem szosą, prawie nie rozmawialiśmy z sobą. Byłam uszczęśliwiona, że jadę samochodem, uszczęśliwiona z wycieczki, uszczęśliwiona, że wiatr dmucha mi przez okno prosto w twarz. Była to druga czy trzecia dłuższa wycieczka samochodowa w moich życiu i bałam się prawie, że za mało się tym cieszę. Szeroko otwierałam oczy, żeby widzieć jak najwięcej: zabudowania gospodarskie, sterty słomy, drzewa, pola, lasy - i myślałam o tym, że minie dobrych kilka miesięcy, a może i lat, zanim znowu będę miała okazję wybrać się na taką wycieczkę, muszę więc dobrze utrwalić sobie w pamięci wszystkie szczegóły, żebym długo mogła się cieszyć wspomnieniami. Ale Astarita, który siedział wyprostowany, w przyzwoitej odległości, wpatrywał się tylko we mnie. Ani na chwilę nie odrywał tych swoich smutnych oczu od mojej twarzy i postaci; czując na sobie jego wzrok, odnosiłam wrażenie, jakby ktoś nieustannie dotykał mnie palcem. Nie mogę powiedzieć, aby to zainteresowanie moją osobą było mi przykre, ale wprawiało mnie w zakłopotanie. Powoli zaczęło ogarniać mnie uczucie, że powinnam się nim zająć i zacząć rozmowę. Siedział z rękami opartymi na kolanach; na jednej ręce miał obrączkę i pierścionek z brylantem. Odezwałam się głupio: - Jaki śliczny pierścionek! Spuścił oczy, popatrzył na pierścionek nie poruszając ręki i odpowiedział: - To pierścionek mojego ojca. Zdjąłem mu go z palca, kiedy umarł. - Och! - rzekłam chcąc naprawić tę niezręczność i wskazując na obrączkę dodałam: - Pan jest żonaty? - Oczywiście - odrzekł z ponurą satysfakcją. - Mam i żonę... i dzieci... wszystko. - Ładna jest pańska żona? - zapytałam nieśmiało. - Nie tak ładna jak pani - posiedział bez cienia uśmiechu, poważnie i dobitnie, jak gdyby stwierdzał jakiś ważny fakt, i ręką, na której miał pierścionek, chciał ująć moją dłoń. Zręcznie się uchyliłam i żeby cokolwiek powiedzieć, zapytałam: - I mieszka pan z nią razem? - Nie - odparł - żona mieszka w... - tu wymienił miasto na dalekiej prowincji. - A ja mieszkam tutaj... sam... mam nadzieję, że przyjdzie pani mnie odwiedzić. Udałam, że nie słyszę tej propozycji, wypowiedzianej z jakimś tragicznym zapamiętaniem, i zapytałam: - A dlaczego... nie chce pan mieszkać z żoną? - Żyjemy w separacji - oświadczył z grymasem. - Kiedy się ożeniłem, byłem bardzo młody, małżeństwo to było dziełem mojej matki... Wiadomo, jak to bywa w takich razach... Panna z dobrej rodziny, z dużym posagiem, rodzice układają małżeństwo, a dzieci muszą się żenić. Mieszkać razem z żoną?... A pani zamieszkałaby z taką kobietą? - Wyjął portfel z marynarki, otworzył go i pokazał mi fotografię. Zobaczyłam dwie dziewczynki wyglądające na bliźniaczki, ciemnowłose, blade, a za nimi, z rękami opartymi na ich ramionach, drobną, czarną, bladą kobietę z sowimi, blisko siebie osadzonymi oczami, o złośliwym wyrazie twarzy. Oddałam mu zdjęcie, schował je do portfelu i szepnął: - Nie... ja chciałbym mieszkać z panią. - Przecież pan mnie wcale nie zna - odpowiedziałam, zmieszana jego szaleńczym zachowaniem. - Znam panią doskonale, już od miesiąca panią obserwuję, wiem wszystko o pani. Mówił poważnie, siedząc w przyzwoitej odległości, ale z takim natężeniem uczucia, że aż oczy wychodziły mu z orbit. Powiedziałam: - Jestem zaręczona. - Mówiła mi o tym Gizela - rzekł zduszonym głosem. - Ale nie rozmawiajmy o pani narzeczonym. Czy to w ogóle może mieć jakieś znaczenie? - I zrobił ręką krótki, niezgrabny gest udanej obojętności. - Dla mnie to ma wielkie znaczenie - odpowiedziałam. Spojrzał na mnie i ciągnął dalej: - Pani mi się bardzo podoba. - Zauważyłam to. - Pani mi się bardzo podoba - powtórzył - nawet pani sama nie wie, jak bardzo mi się pani podoba. Mówił doprawdy jak wariat