Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Więc ile mogłem mieć wtedy lat? Trzy, cztery? Gdzieś jest ta fotografia z brzegami w ząbki i oderwanym ro giem. Na niej naburmuszony chłopiec patrzący z gniew ną płaczliwością w obiektyw. Na głowie biały kapelusik. Ma na sobie jakąś koszulkę zapiętą pod szyję, krótkie spodnie na szelkach, krótkie skarpetki z paskiem i białe buty do kostki niemiłosiernie poobijane na czubkach. W ręce trzyma nadgryzione, duże jabłko. Trzyma je w nienaturalny sposób, ani zdecydowanie do siebie, ani od siebie, tak jakby ulubioną czynność gryzienia jabłka przerwano mu kategorycznym nakazem przyjęcia jakiejś pozy. Ten chłopiec to ja, ale to nie jest pewne, bo nie pa miętam swojej twarzy z tego czasu. W domu stryjka, gdzie wówczas mieszkałem, lustra były zbyt wysoko, abym miał czym nakarmić pamięć. Przekonywający wy daje mi się tylko wyraz twarzy. Gniewny, obrażony na wszystko i wszystkich, w szczególności na obcego czło wieka, który mnie fotografował. Jest pewne, że był to obcy człowiek, bo nikt z bliskich i znajomych nie mógł posiadać tak zbytkownego przedmiotu, jak aparat foto graficzny. Tak. Ten grymas mógł być mój. Pamiętam, że nie umiałem się śmiać. Długo. Może nawet do dziś. Jeśli teraz czasem to robię... musiałem się nauczyć, ale tak, jak tonący uczy się pływać. Śmiech nigdy nie wychodził ze mnie; raczej do mnie dochodził. Kiedy wszyscy się śmiali, stawało się to znakiem, że i ja powinienem roz ciągnąć usta. Zawsze jednak był to tylko jeden ich kącik i nigdy nie odsłaniałem zębów. To wszystko z tym na burmuszonym, wbitym w ziemię spojrzeniem dawało w efekcie wyraz ironii i mogło być nawet prowokujące, choć nic o tym nie wiedziałem. Wśród moich rówieśni ków roześmianych prostacko od ucha do ucha byłem przygnębiająco stary. Więc ile mogłem mieć wtedy lat? Trzy? Trzydzieści? Tak. To mogłem być ja. Przemawia za tym miejsce. Za 14 stojącym chłopcem, za mną, jest pałac. To jest pałac w Zatorze, gdzie wychowywałem się pewien czas. Ten pa łac pamiętam. Pamiętam, że jest, i pamiętam, że jest ład ny. Nic więcej. Nie potrafię odtworzyć jego położenia ani wyglądu. Wiem, że ładny, i wiem, że było lato. Zre sztą z tego okresu nie pamiętam zim. Cały czas było lato. Jakby zima nie istniała. Jakby nie podlegała zachowaw czej roli pamięci. Jakby była czymś, co należy przespać i zapomnieć jak kiepski sen. Być może to tylko prawo statystyki. Lato obfituje w mnogość zdarzeń godnych zapamiętania. Zima nie. Moje zimy zaczynają się później i ich wspomnienie przywołują tylko wydarzenia nie tuzinkowe. To one każą pamiętać o zimie. Ale wtedy było jeszcze lato i to był ładny pałac, choć jego wyglądu nie pamiętam, tak jak potem, później były ładne dziewczyny, ale nie wiem, która z nich była blon dynką, a która brunetką i jak wyglądały. Były ładne i to jest jedyny pewnik, który pozostał. Sąd prosty, katego ryczny, łatwy do zapamiętania. Została tylko emocja, a nie pamięć zdolna do odtworzenia. I nie jest ważne, że tę emocję podpierały być może jakieś szczególne sytua cje. Nie jest ważne, że Ewa czy Maria były ładniejsze przez wiosnę, która tamtego roku była wyjątkowo pięk na. Nie jest ważne dlatego, że to było dawno. Że nie obu dziłem się z ręką w nocniku i ten sen jakby jeszcze trwa, ale płynie już równolegle do mnie i dla kogoś innego. Więc to był pałac w Zatorze, gdzie wychowywałem się wychowywano mnie pewien czas. Można przypuszczać, iż wiedziałem, że to jest Zator, ale jeśli wiedziałem coś o innych miejscach na świecie, to mogły to być tylko: Warszawa, Wadowice, Andrychów i Gierałtowice. Jeśli wiedziałem. Mogłem też wiedzieć, co to jest ból albo po czucie krzywdy. Nie wiem, czy wiedziałem, ale z gryma su twarzy tego chłopca, mnie, można wnioskować, że wiedział, wiedziałem. Więc byłem w Zatorze. Nie mo głem być w Warszawie, choć tam się urodziłem. Bieda była wielka. Tak wielka, że musiano mnie oddać. Nie była jednak tak wielka, by mnie oddać Cyganom, który 15 mi mnie straszono. Było mnie komu oddać. Dziś mogę się obruszyć, jaki jest sens w rodzeniu dzieci, gdy nie można ich wykarmić, ale mogę się obruszyć tylko dlate go, że mnie urodzono. Wzięli mnie stryjenka i stryj Antoni, brat dziadka. Swoich mieli dwoje: Antka i Marysię. Antek był nastola tkiem, Marysia parę lat starsza ode mnie. Stryj Antoni prócz tego, że w pierwszej wojnie był pucybutem w au striackiej armii, był pracownikiem kolei albo ściślej mó wiąc „przy kolei". To wszystko wiern z późniejszych kontaktów. Jako trzy, czterolatek pamiętam niewiele. Dom stał przy stacji. Może pięćdziesiąt metrów. Pię trowy, wielorodzinny. Typowy dom dla pracowników kolei. Ubogi, z pękatym dachem i ogródkami niewiele większymi od pudełka zapałek. Przy domu stały szere giem chlewiki pozamykane na kłódki, gdzie trzymano króliki lub kury i z rzadka tylko w zgodzie z przeznacze niem tych pomieszczeń świnię albo kozę. Do domu wchodziło się przez chłodną, ciemną sień o kamiennej posadzce. Po prawej od wejścia pięły się drewniane schody na piętro, ale do stryja trzeba było iść dalej sie nią, aż do tych drzwi po prawej na parterze. Drzwi na wprost prowadziły do ogródka. Mieszkanie składało się z kuchni i pokoju