Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Dyżury w kuchni pełniliśmy więc kolejno, na zmianę. Korzystaliśmy w tym samym stopniu z ich usług, co one z naszych. Z jednego tylko musieliśmy zrezygnować. Chcieliśmy aklimatyzować się, podchodząc drogą normalną na K- 2, bo tam byłoby to najłatwiejsze. Trafiliśmy jednak w tej sprawie na zdecydowany opór dziewcząt, że godziłoby to w zachowanie czystości specyficznego charakteru ich kobiecej wyprawy. A może nie chciały, żebyśmy się pętali pod nogami? Szczególnie ortodoksyjna była w tych sprawach Anka Okopińska, która ciągle podkreślała: — Tu nie ma miejsca na zabawy. Albo jesteśmy wyprawą kobiecą, albo nie. Chodzenie po ich drodze byłoby więc nieetyczne. Skomplikowało nam to trochę sytuację, bo główny „deptak” do aklimatyzacji został wyłączony. Postanowiliśmy więc pójść drogą normalną na Broad Peak, by tam przyzwyczajać organizm do dużej wyso- kości. Przebiegało to wszystko zgodnie z „permitem”, który pozwalał nam na poruszanie się po okolicy K-2 w celu robienia zdjęć i zdobywania aklimatyzacji. W czwartym dniu po rozbiciu bazy dochodzimy już do wysokości 6400. Przed zejściem zostawiamy depozyt sprzętu i jedzenia. Wracamy, odpoczynek. Drugi wymarsz w tym samym kierunku podejmujemy z zamiarem dojścia jak najwyżej i zejścia, co powinno na tyle oswoić nas z dużą wysokością, by myśleć o głównym celu, czyli K-2. Wychodzimy z Wojtkiem ponownie w górę, dochodzimy do naszego depozyciku, nocujemy. Następnego dnia zakładamy obóz na 7300. Rano wychodzimy z zamiarem dojścia jak najwyżej, nie wykluczając nawet szczytu. Tuż przed przełęczą, na wysokości 7800, czuję, że zaczyna mnie zatykać. Jestem coraz słabszy. Wiem, że moja aklimatyzacja jest jeszcze niepełna. Wojtek czuje się lepiej, jego organizm adaptuje się szybciej. Widzi jednak co się ze mną dzieje, więc po dojściu na przełęcz pyta: — No, jak tam? — Czuję się kiepsko. Najchętniej bym wrócił... — Cholera, szkoda. Jesteśmy blisko szczytu — stwierdza Wojtek. — Chyba pójdę dalej. — To dobra. Idź... I siedzę sobie na miejscu, widzę jak Wojtek powoli się oddala, po chwili idzie już granią. Zrobiło mi się trochę żal. „Przecież zostało wszystkiego kilkaset metrów. Może jednak przełamię słabość i pójdę przynajmniej dokąd się da...”. Kiedy podniosłem się i zacząłem znowu iść, trudno już było powiedzieć sobie: „Dalej nie pójdę. Wracam. Wystarczy”. Szczyt ma wysokość 8047 metrów. Jest naprawdę blisko. Droga w dodatku nie jest trudna technicznie, jest wprawdzie w grani kilka uskoków, ale wznosi się na ogół łagodnie. A ja nie potrafię łatwo rezygnować. Szczyt działa trochę jak magnes. Przyciąga, trzeba dojść. „Jeżeli zacząłeś, trzeba dokończyć” — zacinam się najczęściej w takich sytuacjach. Więc idę, mimo że kosztuje mnie to zbyt dużo. Ostatnie metry pokonuję z takim trudem, jakby to była góra dziewięciotysięczna. Brakuje mi sił, brakuje tchu. Idę dziesięć metrów, siadam. Dziesięć metrów, siadam. Nie zawsze siadam, czując że wstawanie ze śniegu może mnie kosztować wiele wysiłku. Coraz częściej odpoczywam wsparty ciężko na czekanie. Pół godziny przed szczytem mijam wracającego już Wojtka. — Późno się robi. Może byś zawrócił... — radzi przyjaźnie. — Nie. Jest za blisko. Jakoś się dokulam. Schodź i przygotuj w namiocie coś do picia... — ciężko dyszę. Tylko sile woli zawdzięczam, że udało mi się do tego szczytu jakoś dojść. Niczemu więcej. Wiem, że 12- dniowy okres aklimatyzacji jest dla mnie za krótki, musi u mnie trwać dłużej niż u Wojtka. Na szczycie robię tylko zdjęcie czekana i zdjęcie wschodzącego nad granią księżyca. Pstryknąłem jeszcze panoramę. I koniec. Wziąłem ze szczytu na pamiątkę kamień i powoli zaczynam wracać. Na szczycie Broad Peaku byłem przecież... nielegalnie. Przepisy o zezwoleniach na zdobycie góry zawsze uważałem i uważam za rzecz nienaturalną, nawet głupią. Kiedy jadę w góry, bez względu na to, czy są to góry pakistańskie czy nepalskie, czuję się jak u siebie w domu. Uważam, że wchodzę na górę, bo tak lubię, bo tak chcę. A jeżeli już jestem na tej górze, to odczuwam ją jako swoją. Jakiekolwiek przepisy sprowadzające się do tego, że „możesz iść tędy, a nie tamtędy”, śmieszą mnie. To tak, jakby powiedzieć, że powietrze nad moją działką jest moje, więc nie oddychaj. Jedynym sensownym uzasadnieniem zezwoleń czy zakazów wejścia na górę może być to, że na przykład dziesięć czy piętnaście wypraw zechce się wybrać jednego roku akurat na tę samą górę. Że wszystkie będą się tłoczyć na jednej drodze, co odbiera wspinaczce cały sens. Bo w górach szukam samotności, kontaktu z naturą, tego sam na sam ze sobą, mimo że obok może iść partner. Góry to dla mnie ciągła rozmowa ze sobą