Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Nie potrafiłem sobie wyobrazić ludzi, którzy nie chcieliby się nauczyć walczyć, czy którym umiejętność władania bronią nie dodawałaby pewności siebie. Ci jednak byli właśnie tacy. Gdy wreszcie uporałem się z  administracyjnymi bzdurami, zrobiło się późno, byłem więc bardzo zadowolony, że mam mieszkanie w  ośrodku i  nie muszę jechać na farmę Bruce’a, zwłaszcza że rano wczesnym rankiem czekała mnie praca dla Aimerica. Gdybym wiedział, że wrócę tam dopiero za sześć dni, mógłbym wówczas dać za wygraną i  po prostu się rozpłakać. Zamiast tego kazałem dostarczyć do ośrodka nowe ubrariie, żeby móc jutro założyć coś czystego i  przyzwoitego, po czym położyłem się spać. Po kilku dniach nauczania sporządziłem notatki o  wszystkich tych buntownikach i  wyrzutkach, którzy tak bardzo niepokoili wielebnego Saltiniego. Po pierwsze, co do jednego byli bardzo potulni. Wydawało się, że lubią nudny dryl, któremu ich poddawałem, powtarzanie moich słów i  wkuwanie na pamięć rozmówek po okcytańsku. (,Jio die, donz”. Bo die amico, patz a  te”. Powtarzając te słowa po raz setny tego samego dnia, zaczynałem się zastanawiać, czy przerzucanie gówna nie ma jednak jakichś zalet, których dotąd nie dostrzegałem). Żadne z  nich nie lubiło improwizowanej konwersacji, choć wielu potrafiło już czytać po okcytańsku. Na zajęciach z  poezji nikt nie chciał kontynuować dyskusji, gdy uzgodnili już „poprawną” interpretację. Prozodia stanowiła dla nich bełkot, chyba żeby traktować ją jako zbiór reguł, jak przy rozwiązywaniu krzyżówek. Jeśli chodzi o  malarstwo, mieliśmy kilku niezłych kreślarzy, ale według Bieris tylko Thorwald potrafił naprawdę malować. Z muzyką było albo najlepiej, albo najgorzej. Po krótkim zetknięciu się z  okcytańską formą tej sztuki dwie trzecie kandydatów postanowiło przenieść się na inny kurs lub poprosić o  zwrot pieniędzy. Jeśli chodzi o  pozostałych, problem polegał na tym, że Kaledonia stworzyła własną muzykę. Na tutejszych festiwalach, którym nadawano wielki rozgłos, nie było żywych widzów. Wykonawcy siedzieli w  dźwiękoszczelnych budkach i  próbowali odtworzyć na żywo „idealną” wersję, wygenerowaną przez syntelekt na podstawie partytury. Trzy inne syntelekty porównywały z  nią ich wykonanie i  wystawiały ocenę, odejmując punkty za każde odchylenie od wzoru. Większość słuchaczy przyprawiłem o  szok już pierwszego dnia, wspominając o  improwizacji, lecz tym, którzy pozostali, owa myśl najwyraźniej zbytnio nie przeszkadzała. Mieli przynajmniej intuicyjne wyobrażenie, że spisana partytura nie jest jeszcze wszystkim, nawet jeśli w  pełni wykorzystuje się skomplikowane znaki diakrytyczne, których używano w  kale-dońskiej muzyce. Zbijała ich jednak z  tropu myśl, że powinni „czuć, jak to ma brzmieć”. Powtarzałem im to z  tuzin razy na każdej lekcji gry na lutni, marnując w  ten sposób cały przeznaczony na nią czas. Widziałem, że to zbytnio nie pomaga, nie przychodziło mi jednak do głowy nic innego. – Posłuchajcie teraz – powiedziałem i  zacząłem grać. – To smutny nastrój z  odrobiną melancholii, domieszką słodkiego żalu, comprentz, companhol A  teraz zagram to samo żywiej. Zwiększę tempo i  może nawet zacznę synkopować. Siedemnaście par oczu – wszyscy słuchacze, którzy nie zrezygnowali z  zajęć, łącznie z  Thorwaldem, który siedział tu tylko dlatego, że udawał, iż mi pomaga – wpatrywało się we mnie z  uwagą, jakbym był obiektem doświadczalnym w  laboratorium psychologicznym, który właśnie popadł w  obłęd i  zjadł poręcze jednego z  foteli. – Co usłyszeliście? – zapytałem, starając się, by w  moim głosie nie ujawniła się desperacja. – Pierwszy kawałek był wolny. Drugi szybki – odparła pękata blondynka (miała na imię Margaret). Czekałem, aż usłyszę coś więcej, wyglądało jednak na to, że było to już wszystko, co miała do powiedzenia. – Nie rozumiem, jak mamy poznać, czy muzyka jest smutna, czy nie, dopóki nie usłyszymy słów. To przynajmniej podsunęło mi pewien pomysł. – Pozwólcie, że wykonam jeden utwór. Nie, dwa utwory. Najpierw zagrałem i  zaśpiewałem Canso de Fis de Jovent w  terstadzkim tłumaczeniu. Pochlebiałem sobie myślą, że niektórzy ze słuchaczy wyglądają na wzruszonych. Potem przerzuciłem się nagle na sprośne Canso de Fis de Potentz (albo „I nigdy już nie stanął”, jak brzmi to w  przekładzie). – To ten sam zestaw nut – podkreśliłem, skończywszy grać przy akompaniamencie śmiechu Margaret, Thorwalda i  wysokiego, muskularnego faceta imieniem Paul. Większość pozostałych słuchaczy sprawiała wrażenie zawstydzonych. – I  co możecie o  tym powiedzieć? – Pierwszy utwór jest smutny i  powolny. Drugi szybki i  zabawny – odpowiedziała Margaret. – Ale nie wydaje mi się, żeby to tempo określało ich nastrój. Chodzi o  opisywaną w  nich sytuację. Zaśpiewałem pierwszą zwrotkę Canso de Fis de Jovent w  rytmie „I nigdy już nie stanął”. – Hmm, to już nie było takie ładne – odezwał się Thorwald po długim wahaniu. Paul skinął głową na znak poparcia. – Jedno nie pasowało do drugiego. – O  to właśnie chodzi – stwierdziłem. – Muzyka i  słowa mogą do siebie pasować albo nie. A  kiedy już zrozumiecie, że w  piosence można w  ten sposób wyczuć nastrój, słowa przestają być potrzebne, zgadza się? Wszyscy zgodnie pokiwali głowami. – Myślę, że to samo można by zrobić z  niektórymi z  naszych utworów – odezwała się niepewnie Valerie, wysoka, smukła dziewczyna, która sprawiała wrażenie trochę nieśmiałej. – To byłoby nawet dość interesujące. Pozostali słuchacze odwrócili się i  wlepili w  nią wzrok. Miałem ochotę stłuc wszystkich do nieprzytomności, a  potem porozmawiać sobie spokojnie z  Valerie. – To zasada, którą można rozszerzyć – powiedziała jednak, nim zdążyłem otworzyć usta w  jej obronie. – Jak by to brzmiało? – zapytał Thorwald. – To znaczy, jak mogłabyś zrobić coś takiego z  piosenką nie mającą słów, które powiedziałyby ci, jaki jest jej nastrój? Valerie wskazała na ścianę, gdzie na półce leżała moja gitara. Skinąłem głową. Nie wiedziałem, co chce zrobić, pragnąłem jednak, by ktoś, ktokolwiek, uczynił na tym zimnym świecie coś spontanicznego. Wstała i  podeszła powoli do instrumentu