Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Ożóg rzeczywi- ście wzlatywał ponad chmury i zaraz zniżał się, żeby tuż przy ziemi wpaść w cierniste zarośla. Parobek na- jadł się strachu, trzymał się ostatkiem sił. Mało brako- wało, a zleciałby spod gwiazd na ziemię. Kiedy mu jed- 112 nak otwarto, uśmiechnął się od ucha do ucha i powie- dział: — Dobry wieczór wszystkim. Potem ruszył jeszcze między stoły. Zarówno do kobiet jak i starszych od siebie mężczyzn pierwszy wy- ciągał rękę na powitanie. Jak wyglądał jego garnitur po tym locie, łatwo sobie wyobrazić. Do tego jeszcze butelka z nie dopitą wódką wypychała mu kieszeń ma- rynarki. — Kto go tu zaprosił? — pytał ktoś cichutko. — Skąd on się tu wziął? — szeptali do siebie goście. Janinie było okropnie nieprzyjemnie i też po cichu wszystkich przepraszała. Na stołach stało wino. Zresztą znakomitego gatunku. Świetne, ale oczywiście dla tych, którzy się na winie choć trochę znają. Parobek skrzywił się, powiedział, że on woli wódkę, jednak sobie nalał raz i drugi pełny kielich i wychylił do dna. Potem zaczął opowiadać swo- im sąsiadom przy stole jakieś głupie kawały, z których sam się tylko śmiał. Niestety, także na sabatach trafiają się tacy parobko- wie. Nie chodzi tu bynajmniej o posiadanie dyplomu. (Bywa, że taki parobek kończy nawet studia zwykłe lub zaoczne, a wcale nie potrafi się zachować.) Na sabacie mało kto miał jakieś szkolne wykształcenie, ale wszy- scy goście byli bardzo kulturalni. Mogli przecież parob- ka wziąć za kark i wyrzucić za drzwi. Nie tylko tego nie zrobili, ale nie dali mu nawet poznać, że woleliby, że- by go nie było. Barbara przypomniała sobie baśń o parobku, który tra- fił na sabat, ale w baśni mówiło się, jak to wszystkich nabrał i że go nikt nie poznał. Teraz zrozumiała, jaka to bzdura. Mogło się tak parobkowi zdawać, bo nie chciano mu okazać, że jest intruzem. 8 — Złota kareta 113 Absolutnie nie mogło też być prawdą, że wszystkie potrawy i wino na sabacie to były jakieś paskudztwa, tylko przemienione diabelską sztuczką. Być może rze- czywiście na drugi dzień jakiś parobek czuł w ustach taki smak, jakby się opił nie wina, lecz wody z bagna. Łatwo jednak zrozumieć, że to po prostu z nadużycia alkoholu. Na szczęście pobyt parobka na sabacie nie trwał zbyt długo. Zasnął przy stole, umazany sosem, z czołem w talerzu. Zaraz go dyskretnie wyniesiono. Następnego dnia pewnie obudził się z bolącą głową w szczerym polu i opowiadał ludziom głupstwa o swojej przygo- dzie. Barbarę poproszono kilka razy do tańca. Byłoby nie- grzecznie odmawiać. Grano stare, sabatowe melodie, ale również i tanga, i najnowszego wówczas, mało jeszcze znanego fokstrota. Tymczasem Janina rozmawiała o jej sprawie ze zna- jomymi wiedźmami. Wreszcie przywołano i Barbarę. Poproszono, żeby raz jeszcze wszystko opowiedziała. Czarownice słuchały, dopytywały się, dyskutowały ze sobą, co Barbara powinna zrobić. Powoływały się na znane przypadki, nawet i na baśnie. — Ale, Barbaro, musisz się liczyć i z tym, że jeśli nie poległ, to może po prostu o tobie zapomniał. Na- wet nie zdajesz sobie sprawy, jak to się często zdarza. Oni tacy przecież są. Niestety, czarownice były zdania, że to bardzo praw- dopodobne. Uważały, że w żadnym wypadku nie po- winna mu tego darować. Można i trzeba dać mu solid- ną nauczkę. — Weź trochę suchych jesionowych liści. Wieczorem przytknij do nich żarzący węgiel. Dmuchaj i myśl o nim. Kiedy liście się spalą, powiesz po prostu: 114 Jako liście spłonęło, ani zostawiło popiołu, bodaj się w nim tak serce paliło. — Ja bym radziła topić powolutku wosk na ogniu. Sama wypróbowałam. To się robi w intencji, żeby nie- wierny kochanek tak się pocił i topniał. — Dobry jest czar z wrzecionem. Obraca się w pal- cach wrzeciono, obraca i myśli o nim. Jak to wrzeciono będzie musiał się kręcić. Nie zazna spokoju. — Najlepsze i najprostsze to zawiązać warkocz na trzy węzły. Niech mu się tak myśli splączą — zacie- trzewiła się któraś z młodszych. — Jak nie był wier- ny, to go żałować czy co? Ale nawet te czarownice, które nie sądziły, że zapo- mniał, nie słyszały o chłopcu, który przysiągł, że wróci i wyjedzie z nią w świat złotą karetą. A może szatan, który kiedyś mówił o sobie: „prze- mierzyłem ziemię i wędrowałem po niej", który zna wszystko to, co pod ziemią i co ciemne, zbyt ciemne dla człowieka, może on mógłby o Janku jej powiedzieć? Ale gdy do niego podeszła, gdy go zaczęła prosić, patron grzechu i znawca cierpienia skrzywił tylko usta w dziwnym, pełnym ironii, lecz i bardzo smutnym uśmie- chu. Milczał. Czarownice znów wzięły Barbarę między siebie. Te- raz wszystkie razem płakały. To przecież też były ko- biety, więc potrafiły ją zrozumieć. — Powiedzcie mi, powiedzcie, jak mi żyć bez miło- ści? — A nie możesz o nim zapomnieć? — Nie mogę. — Tak, tak — kiwały głowami — rzeczywiście, chyba nigdy nie zapomnisz, ale... 115 Właściwie nie było im wolno, lecz powiedziały Ba.r- barze, co ją czeka. Kogoś Barbara niedługo spotka. To nie będzie Janek, ale stanie się jej bliski. Nie, nie zo- stanie też żoną tego dzielnego rybaka, który ją wy- ratował, gdy tonęła, lecz będzie to człowiek także dziel- ny. I mądry, i dobry. Tylko kiedyś jego także zabierze Barbarze wojna. Powiedziały nawet i o tym, że będzie miała ukocha- ną wnuczkę. — A złota kareta? Nie jest mi przeznaczona podróż złotą karetą? — Ależ jest. — Nie rozumiem?... — Kiedyś wszystko zrozumiesz. Na pamiątkę czarownice podarowały Barbarze czaro- dziejskie lustro. i" Giuiazda Kiedy opowieść ma mieć charakter czarodziejski, naj- lepiej jest, jeśli o losach bohaterki decyduje sią już przy jej urodzeniu. Byłoby o wiele łatwiej, gdyby rzecz sią działa w in- nym kraju. Na przykład w Bułgarii. Wtedy można by ją zacząć tak: „Trzy dni po powiciu przychodzą do dziecka narecz- nice, by wyznaczyć mu przyszłość, szcząście. Ognisko tli sią jeszcze wtedy, światło mży słabo, a wszystkie przedmioty (chroniące dziecko od złego) znajdują się jeszcze na swoim miejscu. Panuje zupełna cisza. Narecz- nice przybywają zwykle o północy, przed drugim pia- niem koguta kończą swe zającie i odchodzą." Jeszcze lepiej by było, gdyby dziecko rodziło sią na przykład na spokojnej wyspie F&ro. Tam dla położnicy szykowało sią nornagreytur, kaszą norn. Norny przy- chodziły, aby jeść ją razem z młodą matką. One decy- dowały, co potem w życiu dziecka sią zdarzy. Nie. Dziecko ma urodzić sią tu, w miasteczku, w kra- ju, w którym o rodzanicach już od wielu pokoleń za- pomniano. I kto jak kto, ale pani Barbara zdawała so- bie z tego sprawą. I choć to właśnie jej córka dziecko miała powić, star- sza pani nawet nie pomyślała o tym, aby uszykować złote monety i pachnące zioła. Żeby zostawić na noc na stole, tam gdzie bądzie spało jej nowo narodzone wnu- U9 czątko, chleb, sól i wino. Wiedziała, że rodzanice nie przyjdą