Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Olimpia potrząsnęła czarną grzywą i omdlewającym głosem powiedziała: - Co prawda, to prawda. Chciałem ją trochę rozruszać. Może dlatego zabrałem ją ze sobą, zaprosiłem i zabrałem. Nie namyślała się długo. Zgodziła się natychmiast. - Co myślisz o socjalizmie? Pomyślała chwilę. - Nie wiem, co to takiego. Zabrzmiało to tak naturalnie, pucołowate prowincjonalne rozmarzenie. Rzuciłem jej się na szyję. Odsunęła się trochę i spojrzała na mnie zdumiona. Czekała na wyjaśnienia. Moja historia była mdła, wałkowana setki razy i wreszcie źle odgrzana. - Mam czterdzieści lat... - powiedziałem. W pokoju zaległa cisza. - Czterdzieści lat - i basta! - dorzuciłem po chwili milczenia i wyraźnie poczułem cały ciężar swojej starej, pomarszczonej, żółwiej twarzy, za którą ponosiłem odtąd pełną odpowiedzialność, bez prawa korespondencji. Brnąłem przez swoją opowieść, jak w wodzie po kolana, suchy język ledwie się poruszał: - Kiedy byłem studentem... Mało się nie popłakałem ze wzruszenia i dobrych dziesięć minut nie byłem w stanie powiedzieć nic więcej. Wyciągnąłem chusteczkę do nosa, wysmarkałem się, otarłem zroszone zimnym potem czoło. Olimpia nieruchomo siedziała naprzeciw mnie. - W tamtych latach zdarzyło mi się pojechać do Paryża... Oczywiście - przerwałem sam sobie - Paryż od tego czasu musiał się bardzo zmienić. Nadal siedziała nieruchomo. - Obudź się, dupo jedna! - ryknąłem. - Weź się za aerobik albo innego kraula! - Jak uważasz - powiedziała potulnie Olimpia. Zobaczyłem jej potężne ciało, ramiona wypełzające z wód basenu i na powrót pogrążające się w rozbryzganych falach. Na twarzy paskudne okularki pływackie. Rozmach monstrualnych rąk. Wizja ogłuszyła mnie, nie potrafiłem już wymówić ani słowa. To było nasze trzecie spotkanie. Za pierwszym razem poczęstowałem ją jesiotrem po moskiewsku. Jadła z takim apetytem, że patrząc na nią myślałem, walcząc z rozczuleniem i mdłościami: „Zgłodniała”. Sam za to wypiłem mnóstwo zbyt słodkiego szampana, zalazł mi za skórę ten syberyjski Rastignac w śliskich, czarnych wężowych spodniach. - W moim mieście była ostatnio moda na debilizm -powiedziała Olimpia, kiedy już zjadła jesiotra. - To ciekawe - powiedziałem. - Słuchaj, takie nocne pytanie: wierzysz w siłę nieczystą? - A ty? Jej oczy zwilgotniały i zaczerwieniły się. - Jeden malarz z Anapy powiedział, że powinni mnie zawieźć na Plac Czerwony i ściąć. Jak myślisz, o co mu chodziło? Odpowiedziałem lekkim gestem. Zadrżała, zakołysała się całym ciałem, i dopiero po dłuższej obserwacji zrozumiałem, że to śmiech. - Mam małe pęknięcie w czaszce - powiedziałem i zrobiłem tajemniczą minę. - Przez tę szczelinę uchodzi ze świstem energia. Posłuchaj! Słuchała. - Faktycznie, coś świszczy - powiedziała bez większego przekonania. - Taka szczelina otwiera się w czterdziestym roku życia - wyjaśniłem. - Teraz już nie można jej zalizać, zalać ani zakleić. Szczelina - rozkręcałem się - dowodzi, że istnieje nie tylko ciało, ale coś jeszcze poza nim. Widzisz, jeżeli zwycięstwo to zaprzepaszczona klęska... Zauważyłem, że teraz ona wysiadła. Szczelina w mojej czaszce jest przedsionkiem wiary, jest, by tak rzec, wiarygodna, ponieważ, gdyż, bo, albowiem - nie wiem, czy na Syberii są bawoły, ale Olimpia z całą pewnością jest bawołem, syberyjskim bawołem, a jak włożysz jej łapę w rajtki, łapiesz cały kosmodrom, cały Bajkonur z pełną infrastrukturą, czyli w ogóle o jakiej my tu Olimpii mówimy? Czterdziestoletniemu mężczyźnie z metafizyczną szczeliną portfel w kieszeni ciąży jak parabellum. I już. Słowo jest zmęczone i jaja smętnie zwisły. Ciało jako ciało staje się jeśli nawet nie marniejsze, to w każdym razie nie całkiem odpowiada już sobie, i z trudem dociera do ciebie wartość czyjejś nogi jako nogi, a kobiety zdają się rzadsze, płynniejsze, czyli pora się rozstać, good bye. Oglądasz swoje dłonie - niedługo zgniją. Szkoda ich. Szkoda siebie. Nie szkoda tylko tej syberyjskiej kompostowej nasturcji. Gra jest prosta. Raz - do knajpy. To raz. Liczymy do trzech. Walczysz z rozczuleniem i mdłościami: „Zgłodniała”. A ona zadusiłaby własną matkę, byle tylko nie wracać do swojej Czyty, Czelabińska czy czego tam jeszcze - Czeboksarów. Dziewczyna, tundra, syberyjski ogień, kefir, jabłka, kwitnąca anoreksja. Szczelina jest dowodem, dowodem na to, że czwarty wymiar - wymiar śmierci - oznacza zbawienie, ponieważ, gdyż, bo, albowiem. Płacę i płaczę, płaczę i płacę. Płacę przedwcześnie zwiędłą skórą, zmarszczkami w kącikach ust, zepsutymi zębami, oczami, które wszystko rozumieją, niesprawną ręką, podejrzewaną o modną, nieuleczalną chorobę. Olimpia podnosi na mnie oczy i trwożliwie oblizuje wargi. Mój samochód zmienia się w punkt na przecięciu czterech wymiarów, i Olimpia zgadza się z taką radością, że aż robi mi się nieswojo. - Pomyśl jeszcze, przecież tłum rozerwie nas na strzępy! - A niech rozrywa. No i rozerwał. Ale słuchaj dalej. Płacę żylakami na nogach, włosami rosnącymi z uszu i nosa, rodziną, nieświeżą bielizną, wspomnianym już Paryżem. - W Paryżu poszedłem do Muzeum Sztuki Współczesnej. Wtedy nie było jeszcze Beaubourg. Beaubourg widziałem tylko na fotografiach... - Obudź się, dupo jedna! - szepcę niemal pieszczotliwie. Co chwila zapadamy w śpiączkę. Po nocach śni się jej, że gliniarze eskortują ją na Dworzec Kazański i po kolei wyciągają zza pazuchy ślubne obrączki. - No i tak - ciągnę moją skromną historię. - W muzeum, pośród mnóstwa różnych obrazów, w pustej sali -marnie tam sto ją z kulturą! - widzę, jak nad pianinem unosi się kilku Leninów. Do tego mrówki, oczekiwanie i reszta metafizyki