Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Pojawił się w jej życiu jak za zrządzeniem opatrzności. - Było naprawdę fajnie. - Tak. - Uśmiechnął się, patrząc w błyszcące, zielone oczy Maribeth. Było w nich coś świetlistego, hipnotycznego. Marzył o tym, by ją pocałować. - Jutro wieczorem wpadnę do restauracji. Kiedy kończysz pracę? - Dopiero o północy - odpowiedziała z żalem. Chętnie spędzałaby czas wyłącznie z Tomem, przynajmniej do końca Lata. Później i tak wszystko się zmieni, choć na razie wolałaby udawać, że tak nie będzie. Kiedy poczuła w sobie ruchy dziecka, zrozumiała, że jej dni są policzone. - Odwiozę cię po pracy do domu. Rodzice Toma nie sprzeciwiali się, gdy wychodził późno wieczorem, a poza tym zawsze mógł powiedzieć, że idzie do kina na nocny seans. - Świetnie - uśmiechnęła się Maribeth i pomachała mu ręką, gdy odjeżdżał. Uszczęśliwiony Tommy ruszył w stronę domu i za pięć siódma wkroczył z uśmiechem do jadalni. - Dlaczego jesteś taki rozpromieniony? Złowiłeś w jeziorze wieloryba? - spytała matka, która kończyła właśnie nakrywać do stołu. Upiekła rostbef, ulubione danie ojca, i Tommy miał dziwne wrażenie, że szczególnie pragnie sprawić mu przyjemność. - Nie... nic nie złapałem... Popływałem trochę. Z kuchni rozchodziły się smakowite zapachy: Liz przygotowała także ciepłe bułeczki, puree ziemniaczane i słodką kukurydzę, ulubione danie całej rodziny, nie wyłączając Annie. Jej nieobecność wydawała się dzisiaj mniej bolesna niż zazwyczaj, bo po rozmowie z Maribeth Tommy czuł znaczną ulgę. Chętnie pomówiłby o tym z matką, ale wiedział, że to niemożliwe. - Gdzie tata? - Obiecał wrócić o szóstej, więc chyba coś musiało go zatrzymać. Pewnie lada chwila się pojawi. Powiedziałam mu, że kolacja będzie o siódmej. W godzinę później John nie wrócił, w firmie nikt nie odbierał telefonu, rostbef wysechł w piekarniku na wiór, a rozwścieczona matka milczała, zaciskając wargi. Kwadrans po ósmej zasiadła z Tommym do kolacji, po czym o dziewiątej pojawił się wreszcie ojciec. Najwyraźniej wypił trochę za dużo i był w znakomitym nastroju. - No, no, no! Moja ukochana żonusia postanowiła dla odmiany coś ugotować! - oznajmił wylewnie. Usiłował cmoknąć Liz w policzek, lecz zachwiał się i spudłował. - Mamy dziś jakieś święto? - Miałeś wrócić o szóstej! - rzekła ponuro Liz. - Mówiłam ci, że kolacja będzie o siódmej. Najwyższy czas, żebyśmy znowu zaczęli jadać posiłki razem. Słysząc te słowa, Tommy wpadł na chwilę w panikę, ale nie wyglądało na to, by wizja wspólnych kolacji miała się szybko ziścić, toteż postanowił nie martwić się na zapas, że nie będzie mógł spotykać się z Maribeth. - Chyba po prostu zapomniałem. Nie gotujesz już od tak dawna, że nawet nie pamiętam, jak to jest. Nie miał szczególnie zawstydzonej miny; usiadł przy stole, usiłując udawać trzeźwiejszego, niż był. Rzadko mu się zdarzało wrócić do domu w takim stanie, ale w ciągu ostatnich siedmiu miesięcy wiódł tak ponure życie, że chętnie przyjął zaproszenie ze strony kilku pracowników, którzy wybierali się na kieliszek whisky. Liz bez słowa postawiła przed nim talerz, a on spojrzał na nią zdziwionym wzrokiem. - Dlaczego rostbef jest taki wypieczony, kochanie. Przecież wiesz, że lubię krwisty. Chwyciła talerz, zsunęła mięso do pojemnika na śmieci, po czym wrzuciła z brzękiem naczynie do zlewu. - Wracaj do domu wcześniej - wycedziła przez zęby. - Mięso było krwiste przed dwiema godzinami. Popatrzył na nią ze zbolałą miną. - Przepraszam, Liz. Odwróciła się i spojrzała na niego od zlewu, zapominając o obecności Toma. Rodzice nieustannie o nim zapominali, jakby opuścił ich razem z Annie. Przestali się nim interesować; byli zbyt wytrąceni z równowagi. - To chyba już nieważne, prawda, John? Nic, co dotąd się liczyło, nie ma już znaczenia. Skapitulowaliśmy. - Wszystko może się jeszcze zmienić - rzekł cicho Tommy. Tego popołudnia Maribeth dodała mu otuchy i pragnął się nią podzielić z rodzicami. - Jesteśmy ciągle jedną rodziną, a Annie byłaby smutna, gdyby wiedziała, co się z nami dzieje. Dlaczego nie mielibyśmy spędzać razem więcej czasu? Niekoniecznie co wieczór, przynajmniej kilka razy w miesiącu. - Powiedz to ojcu - rzekła chłodno Liz, odwróciła się plecami i zaczęła zmywać. - Za późno, synu. - Ojciec poklepał Toma po plecach, po czym zniknął w sypialni. Liz skończyła zmywać, a później montowała z Tommym nową biblioteczkę. Potrzebowała jej na podręczniki szkolne. Prawie się nie odzywała, ograniczając się do spraw związanych z instrukcją montażu, po czym podziękowała mu i poszła do sypialni. W ciągu ostatnich siedmiu miesięcy bardzo się zmieniła, utraciła całą swoją miękkość i ciepło, stwardniała, a w jej oczach widać było tylko rozpacz, ból i smutek. Śmierć Annie całkowicie ją zdruzgotała. Kiedy weszła do sypialni. John spał w ubraniu na łóżku. Patrzyła nań przez dłuższą chwilę, po czym odwróciła się i zamknęła za sobą drzwi. Może to, co się dzieje między nimi, nie ma już znaczenia? Kilka miesięcy temu lekarz definitywnie orzekł, że nie będzie mieć więcej dzieci. Nie było sensu nawet próbować. Ostatni poród dokonał zbyt wielkich spustoszeń. Skończyła już czterdzieści siedem lat, a przecież nawet wcześniej, gdy była młodsza, miała trudności z zajściem w ciążę. Lekarz nie krył, że to beznadziejna sprawa. Nie sypiała już z Johnem. Od nocy poprzedzającej śmierć Annie, gdy przekonywali się nawzajem, że jest tylko przeziębiona, mąż nawet jej nie dotknął. Wciąż obwiniali się o śmierć córki i Liz czuła odrazę na myśl, że mogłaby się z nim kochać. Nie miała na to najmniejszej ochoty, nie chciała już nigdy angażować się emocjonalnie i czuć straszliwego bólu po utracie ukochanej osoby. Odnosiło się to nawet do męża i syna. Zaczęła ich traktować z lodowatą obojętnością, maskując tym sposobem ból. John nie ukrywał swojego bólu - a cierpiał katusze