Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Homo Dei. Nie było tu nikogo, kto by trąbił ostrzegając śmiałków przed niebezpieczeństwem, co najwyżej uczynił to pan Settembrini, gdy na znikającego wśród śniegów Hansa Castorpa wołał przyłożywszy dłonie do ust. Ale Hans Castorp, przepełniony uczuciem odwagi i sympatii, posuwał się naprzód, nie zważając na dochodzące go z tyłu wołanie - nie inaczej niż owej karnawałowej nocy, gdy wołano za nim: "Eh, Ingegnere, un po di ragione, sa"! Ach, ty szatański pedagogu z twoją ragione i ribellione, myślał. Zresztą, lubię cię. Jesteś, co prawda, fanfaronem i kataryniarzem, ale masz dobre zamiary, lepsze od ostrego małego jezuity i terrorysty, i wolę ciebie niż tego hiszpańskiego pachołka od torturowania i bicia, z jego błyskającymi okularami, choć ma on prawie zawsze rację, gdy się spieracie z sobą... gdy dla celów wychowawczych wydzieracie sobie wzajem moją biedną duszę, jak to Bóg i diabeł robili w średniowieczu z człowiekiem... Z zaśnieżonymi nogami wspinał się na chybił trafił na blade wyżyny, które niby rozpostarte płachty wznosiły się tarasami jedne ponad drugimi, coraz wyżej, nie wiadomo dokąd: zdawało się, że nigdzie nie prowadzą; ich górne regiony rozpływały się w niebie równie mglistobiałym jak one i zaczynającym się nie wiadomo gdzie; nie widać było żadnego szczytu, żadnej grani; Hans Castorp posuwał się ku mglistej nicości; świat, który zostawił za sobą, zamieszkana przez ludzi dolina też się niebawem zamknęła i zniknęła z oczu, żaden już dźwięk z niej nie przenikał. Jego samotność, jego zagubienie, zanim sobie zdał z tego sprawę, stały się tak głębokie, jak tylko mógł tego pragnąć, tak głębokie, że wywoływały lęk, który jest pierwszym warunkiem odwagi. Praeterit figura hujus mundi - rzekł do samego siebie w łacinie, mało mającej w sobie humanistycznego ducha - powiedzenie to pochodziło od Naphty. (Praeterit figura hujus mundi: łacińskie - Przemija postać tego świata). Zatrzymał się i rozejrzał. Nic i nigdzie nie było widać, poza poszczególnymi bardzo małymi płatkami śniegu, które z bieli wyżyn spływały na biel terenu; cisza dokoła była Przeraźliwie nic nie mówiąca. Podczas gdy wzrok jego załamywał się o oślepiającą go białą próżnię, czuł, jak porusza się w nim serce, jak bije przy wspinaniu się w górę - serce, ów mięsień, którego zwierzęcy kształt i ruch podpatrzył niegdyś, w sposób może występny, wśród trzaskających błyskawic w celi do prześwietlania. I opanował go rodzaj rozczulenia, prosta a nabożna sympatia do własnego serca, do bijącego ludzkiego serca, tak samotnego ze swym pytaniem i swą zagadką wśród tej mroźnej pustki. Posunął się dalej, wyżej, ku niebu. Niekiedy wtykał górny koniec swego kijka narciarskiego w śnieg i potem wyciągając go przyglądał się, jak się z głębi ukazywało niebieskie światło. Bawiło go i mógł stać długo, wywołując wciąż na nowo to drobne optyczne zjawisko. Było to szczególnie delikatne światło, górskie i głębinowe, zielonkawo niebieskie, jak lód przejrzyste, a zarazem cieniste, tajemniczo pociągające. Przypominało mu światło i barwę pewnych oczu, fatalnych skośnych oczu, które pan Settembrini ze swego humanistycznego stanowiska pogardliwie nazywał "tatarskimi oczami" lub "świecącymi ślepiami stepowego wilka" - dawno ujrzanych i nieuchronnie znowu odnalezionych oczu Hippego i Kławdii Chauchat. - Dobrze - powiedział półgłosem w bezdźwięcznej ciszy - ale go nie złam. - No est a visser, tu sais. - I w duchu słyszał dobiegające go z tyłu, przyjemnie brzmiące nawoływania do rozsądku. Po prawej z boku w pewnej odległości majaczył las. Kierował się tam, aby mieć jakiś ziemski cel przed sobą, miast białawej transcendencji, i zsunął się nagle po pochyłości, której przedtem nie zauważył. Zbyt był oślepiony, aby widzieć, jakie jest ukształtowanie terenu. Nie widział nic. Wszystko rozpływało się przed jego oczami. Zupełnie nieoczekiwanie natknął się na przeszkody. Poddał się spadkowi, nie rozróżniając oczami stopnia jego nachylenia. Las, który go pociągnął, leżał po drugiej stronie wąwozu, w który niespodziewanie wjechał. Jego dno sypkim śniegiem pokryte, opadało w stronę gór, jak to zauważył posunąwszy się nieznacznie w tym kierunku. Schodziło w dół, a boczne upłazy podnosiły się; sfałdowany teren zdawał się parowem prowadzić do wnętrza góry. Potem znów dzioby jego nart ustawiły się ku górze, teren podniósł się, wkrótce nie było już ścian bocznych, wznoszących się w górę. Sunął po bezdrożach, mając znów przed sobą otwartą halę górską, a za nią niebo. Teraz ujrzał iglasty las za sobą i pod sobą, skierował się ku niemu i, szybko zjeżdżając, dotarł do śniegiem obładowanych jodeł, w klin uszeregowanych, ostatnich drzew lasu, wrzynających się w bezdrzewną przestrzeń. Wypoczywając pod ich gałęziami wypalił papierosa, wciąż jeszcze z uczuciem ucisku, napięcia i niepokoju, płynącym z tej nazbyt głębokiej ciszy i awanturniczej samotności; ale zarazem był pełen dumy, że tę samotność zdobył, i pełen odwagi w poczuciu, że ma prawo przebywać w takim otoczeniu. Było to po południu, koło trzeciej. Wyszedł wkrótce po obiedzie, aby uciec z części głównego werandowania i z podwieczorku, a powrócić przed zmrokiem