Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
—• Mogę ci z łatwością udowodnić... Pobiegnę do starej Derżykrajowej i przywiozę twego technokratę cieplutkiego, w białej koszuli... Chcesz? —- No przecież to daleko... Nie, tam go nie ma... To wszystko na nic... W takich okolicznościach słowa tracą wszelką wartość. Trzeba działać. Włożyłem kurtkę, wcisnąłem czapkę na głowę. — Lecę... Za pół godziny będziemy w domu! Idąc pod strugami zimnego deszczu uświadomiłem sobie, jak głupio postąpiłem. Bo po pierwsze do żadnej starej Derżykrajowej nie pójdę. W ogóle nigdy u niej nie byłem, jeżeli pominiemy dawne odwiedziny w jej sadzie, wizyty nieoficjalne, że tak powiem, i w dodatku grupowe, bo wdzieraliśmy się całą gromadą do sadu 173 baby Derżykrajowej (jakoś zawsze nazywaliśmy ją babą, może dlatego, że taka tajemnicza była jej samotność, że żyła w takim zamknięciu) i obrywaliśmy wiśnie, a te kradzione przecież smakują zawsze najlepiej. Ani razu nie zostałem w jej sadzie schwytany, więc obeszłoby się zapewne bez słodkich wspomnień z dzieciństwa, gdybyśmy się spotkali, ale mimo że nie schwytała mnie stara Derżykrajowa w owych takich dalekich od dnia dzisiejszego czasach, wstyd mi było spojrzeć jej w oczy, zwłaszcza że pora była późna, a wieść przyniósłbym niepokojącą, może nawet groźną. Zresztą — a można to już uznać za drugi punkt w uzasadnieniu głupoty mego postępowania —• nie pojechał Derżykraj do swojej matki, bo nie taki z niego człowiek, żeby ciemną, deszczową nocą, kiedy dobry pan nawet psa z domu nie wypędzi, dotrzeć do ociekającego deszczem domku baby Derżykrajowej tylko po to, by powiedzieć: „Dobry wieczór, mamo, no, jak leci?" Stara Derżykrajowa chyba nigdy w życiu nie wyjeżdżała za obręb naszego miasta, w ogóle nie wiedziała, co to takiego jeździć, zmieniać miejsce zamieszkania, przenosić się, prowadzić ruchliwy tryb życia. Siedziała w swoim domku, pielęgnowała swój sad, patrzyła na rzekę, po której w górę i w dół pływały statki i barki. Może starczyło jej tego ruchu, by gasić niepokój, który żyje zawsze w każdym człowieku, może umyślnie gromadziła w sobie ten niepokój, nie chciała na razie tracić go nadaremnie i przekazała później w spadku synowi takie olbrzymie jego zapasy, że Derżykraj a nie pohamuje teraz żadna siła. Nie do pomyślenia, żeby Derżykraj ni z tego, ni z owego zjawił się nocą u matki, przyjechał do niej zabłoconym wozem! Ale wracać z powrotem z niczym też nie mogłem. Trzeba bodaj jakiś czas gdzieś się pokręcić, aż Derży- 174 kraj, wyhasawszy się na zalanych rzadkim błockiem, drogach, wróci do naszej Zizi otrząśnięty i wytrząś-nięty... Skoro już wybiegłem na ulicę, trzeba się na coś zdecydować. Na coś niezwykłego i niespodziewanego. Żebym sam się zdziwił. I zdziwiłem się. Odważyłem się pójść do baby Derżykrajowej. A co? Nie nadaję się na dyplomatę? Z angielskim kapitalistą prowadziłem konwersację na odpowiednim poziomie, jak wszyscy później orzekli. Towarzysz Knysz werbował mnie do kółka amatorskiego przez wzgląd na moje zdolności oratorskie. Do zakładowego komitetu komsomołu wybrano mnie dlatego, że umiałem przemawiać na zebraniach i w razie czego dać temu, co należało, w szczękę. Więc tu nie dam rady? Przyszedłem do baby Derżykrajowej późnym wieczorem i uraczyłem się jej wiśniowymi konfiturami, które nie mają sobie równych na świecie. Młody Derżykraj nie uznawał mistyki. Wiedźmy nie mogą istnieć wśród gruchotu żelaza, nieczyste siły rozpędzili ormowcy, prymitywne cuda wyglądają tak tandetnie w porównaniu z rakietami, komputerami i laserami. Derżykraj wrócił późno w nocy. Wszyscy czekaliśmy na niego i usłyszeliśmy, jak trzasnęły drzwiczki jego wozu. Zizi pobiegła, żeby otworzyć drzwi, ale odsunąłem ją, wpuściłem Derżykraja do mieszkania, usiadłem naprzeciw niego i przyglądałem się, jak zajada z apetytem kolację. Poradziłem Zizi, żeby poszła spać, i opowiedziałem Derżykrajowi o swojej nocnej wizycie w domu jego matki. — Cóż — żując mocnymi zębami kawałek pieczeni powiedział Derżykraj. — Nie warto było niepokoić nocą mojej matki. —¦ A ty niepotrzebnie hulasz nocą po szosie — po- 175 wiedziałem z wyrzutem. — Gdybyś mieszkał sam, to mógłbyś sobie nawet skakać z zapory Hydroelektrowni Dnieprzańskiej, ale ponieważ tak nie jest, myśl o swoich bliźnich. — Nic w tym strasznego, kiedy człowiek gdzieś sobie jedzie. Przecież wróci. Po to się jedzie, żeby wrócić. Uciekasz wiedząc, że nie uciekniesz. A szkoda. Wielka szkoda, Mytiu. Prawo koła. Nie słyszałeś o takim prawie, bo nikt go nie sformułował. W praktyce nie istnieje, ale jest takie prawo. Wszystko jest zmienne na świecie. Góry się rozpadają, rzeki płyną przez równiny przerzucając się z jednego koryta do drugiego, to znów chowają się pod ziemię lub znikają na zawsze, nawet w położeniu gwiazd zaznaczają się z czasem zmiany. Cóż więc możemy uważać za rękojmię wiecznego trwania? Czas? Powinien mieć również formę. Przestrzeń? Tu forma jest konieczna. Ruch? Ruch musi mieć kierunek, czyli też podporządkować się formie. Jaka forma odpowiada warunkom powszechnego, wiecznego trwania? Tylko jedna — koło. Więź wszystkiego, co istnieje w rzeczywistości i w wyobraźni, znak bez-graniczności i nieskończoności, co widzimy bodaj na przykładzie zwykłego jajka. Z jajka, jednej z odmian uogólnionego koła, rodzi się życie. Ale jak? Przez przezwyciężenie samej zasady koła. Żeby się urodzić, kurczak musi przekłuć jajko, zniszczyć koło, wydostać się z niego. Podobnie człowiek usiłuje wyrwać się z kręgu swego istnienia, który sam stworzył, wyrwać się ze swojej sytuacji. Dokąd i po co? Trudno dać tu odpowiedź