Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Uznałam, że gdybym miała czekać piętnaście lat, blask ten mógłby nieco osłabnąć, machnęłam więc ręką na Plan Trzydziestopięcioletni i wyszłam za mąż. Myśl o siedmiorgu dzieciach nadal jednak tkwiła mi w głowie. O planowaniu rodziny czy też o jakiejś strategii finansowej w swojej naiwności nawet nie pomyślałam, widziałam tylko w marzeniach dziewczyneczki w sukienkach z falbankami i nadzwyczaj grzecznych chłopczyków. Miały to być idealne dzieci, a ja miałam być idealną matką. W dzieciństwie lubiliśmy bawić się w zagajniku za domem w sklep, więc kiedy wyszłam za Gabriela i przeprowadziłam się do prawdziwego sklepu miastecz- kowego z prawdziwym urzędem pocztowym, było to tak, jak gdybym przeniosła dziecięce zabawy do praw- dziwego świata. W oczach swojego wujostwa Gabriel był uosobieniem doskonałości i wkrótce zdałam sobie sprawę, że ciocia Peg uważa, że ja jestem u niej tylko „na próbę". Tak się mówiło w sklepach z konfekcją, gdy klientka, która nie mogła się zdecydować na miejscu, czy ma kupić jakąś rzecz, zabierała ją do domu, aby zasięgnąć rady rodziny. Pewna modystka opowiadała mi, że kiedyś w sobotę wieczór dała klientce kapelusz właśnie „na próbę". Nazajutrz w czasie Mszy świętej, kiedy wierni wstawali na Ewangelię, owa pani miała nowy kapelusz na głowie, a w poniedziałek zwróciła go mówiąc, że się jej nie podoba. Nie sądzę, by ciocia Peg mogła zastosować wobec mnie równie drastyczne środki, ale wkrótce zrozumiałam, że w jej oczach Gabriel nie jest zwykłym śmiertelnikiem i że choćbym była o sobie nie wiem jak wysokiego mniemania, muszę na taką opinię zasłużyć, a może nawet wznieść się jeszcze wyżej. Ciocia Peg, którą wszyscy w miasteczku tak nazywali, była kobietą mocno zbudowaną i pewną siebie. Przez całe życie mieszkała w tej parafii, wiedziała, co sądzić prawie o każdym mieszkańcu, i nigdy nie wahała się szczerze i otwarcie wyrazić swojego zdania. Kochała psy, stroje i ogród, i świetnie gotowała. Przed zamążpójściem miesz- kałam w miejscu, gdzie regularnym pożywieniem była fasola na grzankach, ale w niedzielę bywałam często na obiedzie u cioci Peg, co dodawało mi sił przez cały tydzień. Lubiła gotować. Prawie wszystkie warzywa hodowała u siebie w ogrodzie. Jej szarlotka była ucztą z soczystych jabłek w słodkim cieście. Przez pierwsze miesiące po ślubie bacznie obserwowa- ła, jak sobie radzę w kuchni; jej głęboka wiedza kulinarna mnie onieśmielała. Dom Peg przypominał królikarnię. Składał się z ma- łych pokoików oddzielonych od siebie starymi, grubymi prawie na metr ścianami. Strome, kręte schody prowadzi- ły do trzech sypialni, ale korytarza nie było, więc żeby dotrzeć do ostatniej, przechodziło się przez dwie pozo- stałe. Do środkowego pokoju, gdzie spali Jacky i Peg, prowadziły stopnie. Na ścianach wisiało tu tyle świętych obrazów, że czasami wydawało mi się, że powinnam mówić szeptem, bo czułam się jak w klasztorze. Peg, ze swym rubasznym językiem i upodobaniem do ekstrawa- ganckich kapeluszy, w niczym nie przypominała wieleb- nej matki, ale Jacky czułby się w klasztorze jak u siebie w domu. Cioci Peg podobały się dywany z różanym deseniem i koronkowe firanki w różowe kwiatki, więc sypialnie wyglądały jak miniaturowe ogródki, tyle że unosił się w nich zapach gałek kamforowych. Schody zaczynały się w pomieszczeniu o kamiennej podłodze, które służyło jako pokój-chłodnia. W rogu stała wielka maszyna do krajania bekonu, na zimnej podłodze ustawiano skrzynki z masłem z Bandon. Tuż obok mieściła się budka telefoniczna oraz, z tyłu, ubika- cja, z której mogły korzystać kobiety przyciśnięte po wyjściu z autobusu nagłą potrzebą. Sufit głównego salonu Peg był częściowo oszklony, co zapewniało dobre oświetlenie. Tu stała jej trójkątna sosnowa szafa i duży mahoniowy kredens, pełen por- celany i pamiątek rodzinnych. Peg wszystko przechowy- wała, codziennie odkurzając i czyszcząc swoje zbiory. Od frontu był jeszcze jeden maleńki pokoik, bez okien, gdzie w upalny dzień można było wyciągnąć się na długiej skórzanej kanapie i czuć się jak w króliczej norce, bo panował tu przyjemny chłód i cisza. W drugim pokoju frontowym podejmowało się osoby, na których należało zrobić wrażenie, ale niekoniecznie traktować ciepło i ro- dzinnie. Wiedziałam, że goście, których ciocia Peg za- prasza do salonu, są podejmowani z wielkim szacunkiem, ale niezupełnie akceptowani. Tutaj trzymała najpiękniej- szą porcelanę, a cały ten nieduży pokój był zastawiony wyściełanymi sofami i fotelami. Na ścianach wisiały rodzinne fotografie. We wgłębieniu pod oknem można było usiąść i przez koronkową firankę oglądać wszystko, co się działo na ulicy. Na tyłach domu, za głównym salonem, ciągnęła się długa, wąska kuchnia z niskimi oknami wychodzącymi na ogród. Róże Jacky'ego podchodziły pod same okna, tak że wyglądało, jakby rosły w kuchni. Peg kochała kwiaty i po całym domu rozstawiała wazony. W dzień swojego ślubu wyszła rankiem do ogrodu przy domu, narwała sobie kwiatów na ślubny bukiet, a stół weselny przybrała polnymi kwiatami. Gabriel i ja korzystaliśmy z dużego, położonego na pagórkach ogrodu Peg i Jacky'ego. Lubiłam wychodzić tam i przyglądać się wujkowi przy pracy