Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.
Nie pojawiły się, więc znów zaczął przesuwać opakowania. Tym razem ustawił wszystko jak było, po czym znów zamarł, gapiąc się na swe dzieło z wyrazem bezradnego zagubienia na twarzy. Wyraz ten, z czego dzięki Bogu Ralph nie zdawał sobie sprawy, od pewnego czasu stał się na jego twarzy niemal stałym gościem. Kiedy ryknął czajnik, odstawił go na jeden z tylnych palników i powrócił do kontemplacji szafki. Powoli, bardzo powoli, ale jednak w końcu doszedł do wniosku, że ostatnią torebkę zupy w proszku musiał wypić wczoraj albo przedwczoraj, choć pod groźbą śmierci nie potrafiłby sobie przypomnieć tego faktu. — Trudno się dziwić — wyznał paczkom i butelkom w ot- wartej szafce. — Jestem taki zmęczony, że nie pamiętam nawet, jak się nazywam. — Pamiętasz, pamiętasz! — powiedział do siebie. Jesteś Leon Redbone, więc czego się straszysz? Nie był to dowcip doskonały, a jednak na wargach osiadł mu cień uśmiechu lekki jak piórko. Uczesał się w łazience i zszedł na dół. Audie Murphy udaje się na terytorium przeciw- nika w celu zdobycia zapasów żywności, pomyślał. Cel pod- stawowy: pudełko rosołu z kury z ryżem, produkt Liptona. W wypadku gdyby osiągnięcie celu podstawowego okazało się niemożliwe, obowiązuje cel zastępczy: rosół wołowy z maka- ronem. Wiem, że misja ta jest ryzykowna, ale... 59 — Najskuteczniej działam sam — powiedział głośno, wy- chodząc na ganek. Koło domu przechodziła akurat stara pani Perrine. Stara pani Perrine obrzuciła go ostrym spojrzeniem, ale nie powie- działa nic. Ralph odczekał, aż stara pani Perrine oddali się nieco — nie czuł się na siłach prowadzić inteligentną konwer- sację z kimkolwiek, a już zwłaszcza ze starą panią Perrine, która, w wieku lat osiemdziesięciu dwóch, z pewnością zdolna była udoskonalić musztrę wojskową w bazie na Parris Island. Póki nie odeszła na odległość, którą uznał za bezpieczną, udawał, że studiuje chlorophytum zwisające z parapetu ganku, a potem przekroczył Harris Avenue i poszedł w kierunku „Jabłuszka". Tam dopiero zaczęły się prawdziwe problemy. Wszedł do niewielkiego, typowego osiedlowego sklepu, nie przestając dumać nad spektakularną klęską eksperymentu ze „snem opóźnionym" i zastanawiając się, czy przypadkiem rady z mądrych książek, które czytał w bibliotece, nie są wyłącznie luksusową wersją podwórkowej medycyny, którą z takim zapa- łem wciskali w niego przyjaciele. Nie była to myśl przyjemna, ale miał wrażenie, że umysł (lub siła działająca poniżej poziomu umysłu, odpowiedzialna za torturę, którą właśnie przechodził) wysyła mu jeszcze inną i znacznie mniej przyjemną wiadomość brzmiącą mniej więcej tak: „Jeszcze ciągle śpisz, Ralph. Nie tak długo jak niegdyś i chyba z tygodnia na tydzień krócej, ale lepiej dziękuj bogom za to, co dostajesz, bo krótki czas i tak jest lepszy niż żaden. Nareszcie to zrozumiałeś, prawda?" — Zrozumiałem — wybełkotał zmierzając przejściem w kie- runku jaskrawych pudeł zjedzeniem w proszku. — Doskonale to zrozumiałem. Sue, stojąca przy kasie sprzedawczyni na popołudniowym dyżurze, roześmiała się perliście. — Musisz mieć mnóstwo pieniędzy w banku, Ralph — po- wiedziała. — Przepraszam, nie zrozumiałem. — Ralph nie obrócił się, badał zawartość kolorowych pudeł. Cebulowa, fasolowa, rosół wołowy z makaronem... gdzie, do diabła, jest rosół z kury z ryżem? 60 — Mama zawsze mi powtarzała, że ludzie, którzy mówią do siebie... O MÓJ BOŻE! Przez chwilę Ralph miał wrażenie, że Sue wygłosiła po prostu prawdę nieco zbyt skomplikowaną jak na możliwości jego zmordowanego umysłu, coś o ludziach, którzy mówiąc do siebie odkrywają Boga, a potem usłyszał jej krzyk. Kucał właśnie, sprawdzając zawartość pudełek na najniższej półce. Krzyk poderwał go na nogi tak błyskawicznie, że trzasnęły mu kolana