Życie pisze najbardziej oryginalne, najbardziej komiczne, a jednocześnie najbardziej dramatyczne scenariusze.

Wzięli też siekierę i łopatę, wiedzieli, jakie zadanie ich czeka. Zanieśli Warię w głąb lasu na jakieś sto metrów od drogi. Wierzchołki drzew były ścięte przez pociski, wokół walały się szmaty, butelki po winie, puszki, pudełka po papierosach, pożółkłe skrawki gazet zapisanych gotycką czcionką, najwidoczniej wiosną byli tu Niemcy. Zanieśli Warię jeszcze dalej, weszli w gąszcz i zatrzymali się przy wielkim przewróconym drzewie ze sterczącymi korzeniami. Ziemia obok drzewa była równa, czysta, pokryta zieloną trawą. Położyli Warię, znów wsunęli jej pod głowę zwinięty płaszcz. Sasza wsłuchał się w jej oddech, chyba oddycha, obejrzał opatrunki, te same plamy zastygłej krwi, świeżych nie widać. Nikołaj napełnił kubek wodą, uniósł głowę Wari, przez twarz znów jak gdyby przebiegło lekkie drżenie. Sasza wlał jej do ust kilka kropel wody. Nie przełknęła, woda zebrała się w kąciku warg. – Może nie trzeba – powiedział Nikołaj. – Zakrztusi się. Położyli się na trawie. Słońce już zachodziło, ziemię ogarniał mrok, było sucho jak w dzień, pachniało piołunem. Nikołaj rozpalił maleńkie ognisko, zagotował w menażce pszenny koncentrat. Zjedli. Zapach kaszy, trzask płonących gałązek przypomniał Saszy ognisko w tajdze, przy którym kiedyś siedzieli. Nie ma już jego kolegów z etapu. Karcewa pochowali w Boguczanach, zginął w łagrze niezłomny Wołodia Kwaczadze, przepadł w tajdze Sołowiejczyk. Wszyscy nie żyją, tylko on zamarudził z odejściem. – Kim ona dla was jest, towarzyszu majorze? – spytał Nikołaj. Sasza milczał. Kiedy takie samo pytanie zadał Wieliżanow, powiedział, że to siostra: nie mógł odpowiedzieć inaczej, tamten wiedział, czyją żoną jest Waria. – Kochaliśmy się, spotkaliśmy się po dziesięciu latach. Widzisz, jakie to spotkanie. Zapadła noc. – Prześpijcie się – zaproponował Nikołaj. – Ja popilnuję. – Nie, ty pośpij, potem się zmienimy, obudzę cię. Weź płaszcz! – Narzućcie go, w nocy będzie chłodno. – Bierz i śpij! Nie martw się, nie zamarznę, skoro świt pójdziemy dalej. Nikołaj odpiął kołnierz szynela, przykrył się i zasnął. Sasza znów pochylił się nad Warią, oddycha, wziął ją za rękę, długo szukał pulsu, wreszcie wyczuł słabe tętno, a może to był jego własny puls. Powiedział Nikołajowi: „Skoro świt pójdziemy dalej”, ale wiedział, że nigdzie nie pójdą – czeka ich śmierć. Nie bał się tej myśli. Nie chciał już dłużej żyć – w życiu nie będzie już Wari. Cała jego przeszłość, cierpienia, tułaczka – wszystko minęło, została mu tylko Waria. Sasza trzymał ją za rękę, patrzył w twarz, szepnął cichutko: „Waria”. Może usłyszy? Nie usłyszała. Milczy. Zza drzew nie było widać księżyca, ale jego blask przesączał się przez listowie, padał na twarz Wari, wtedy wydawało się, że ranna porusza ustami, coś mówi, Sasza pochylił się nad nią: „Wariu”. Nie odpowiedziała. Dlaczego w Butyrkach nie poprosił jej na widzenie, dlaczego nie podał, że jest jego narzeczoną? „Tak bym chciała wiedzieć, co teraz robisz...” Dlaczego on nie znalazł takich słów? Jak okrutnie rozmawiał z nią z Kalinina! „Sasza, nic więcej nie chcesz mi powiedzieć?” Gdyby wówczas powiedział, że ją kocha, że czeka, może wszystko ułożyłoby się inaczej i nie umierałaby teraz... Nie powiedział. A jednak... Jej ostatnie słowa w życiu były skierowane do niego. „Sasza, przyszedłeś...” Czekała. „Sasza, przyszedłeś...” Tak, przyszedł i już nigdy nie odejdzie. Twarz Wari nagle pociemniała, księżyc schował się za obłokiem. Sasza miał wrażenie, że Waria umarła, przyłożył głowę do jej piersi, serce chyba biło. Znów wyszeptał jej imię, znów nie zareagowała. Sasza wstał, przeszedł się, potem usiadł pod zwalonym drzewem. Po wieczornym chłodzie napłynęło suche ciepło. Pewnie mama teraz o nim myśli. Biedna mama. Obudziło go czyjeś dotknięcie. Przed nim stał Nikołaj. – Towarzyszu majorze... – Nikołaj wskazał Warię. Sasza podszedł do Wari, uniósł jej jedną powiekę, później drugą. Waria nie żyła. – To koniec, towarzyszu majorze – powiedział Nikołaj